[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niemal przez cały czas, od samego wyłamania się z Pasir Pandziang powodzenie ucieczki i możność
utrzymania się na wolności zależały w wielkiej mierze od tak kruchych i niepewnych elementów, jak
szczęście, przypadek, przychylne stanowisko tego lub innego spotkanego krajowca lub szansa
natknięcia się czy uniknięcia żołnierzy japońskich. Pomoc zaś, otrzymywana zawsze od nie znanych
ludzi, była również dziełem... przypadku.
Nad ranem kierowca zjechał z szosy, wymanewrował pomiędzy krzewami i grubymi pniami
gumowców, zatrzymał się na podmokłym, niemal bagnistym placyku. Gdy pasażerowie wygrzebali
się spod arkuszy nie wyprawionego kauczuku i niepewnie stanęli na ziemi, przeciągając się i
rozprostowując zdrętwiałe członki, Nang Sen poczęstował ich zimnym ryżem i owocami, które
zerwał z rosnących opodal drzew. Owoce były smaczne, słodkawe i soczyste.
Usiedli i raczyli się zasłużonym posiłkiem, ale nie mogli długo usiedzieć w miejscu. Nad
głowami pojawiały się roje komarów i wkrótce wszyscy oganiali się i zabijali natrętne owady,
obsiadające gołe ciała i dotkliwie kłujące.
- Komary to malaria - stwierdził płaczliwie Alcock. - Rozchoruję się, umrę. Peter, zrób coś, to
przecież twój obowiązek.
Nang Sen, nie zważając na ordynarny komentarz Tannera, skinął ze zrozumieniem głową, ukazał
złote zęby w przelotnym uśmiechu, znikł za chwilę i zjawił się na powrót, dzwigając naręcz liści
podobnych do tych, które kiedyś zrywał Peter dla ratowania konającego Duvala.
-Cinchona [95] -powiedział krótko i równie krótko wyjaśnił -Chinina.
Z zapałem zabrali się do gryzienia i przeżuwania łykowatych i gorzkich liści. Nang Sen
przyglądał się, błysnął złotem zębów, po namyśle wydobył orzech betelu [96] zawinięty w liście,
poczęstował. Przeżuwany betel pomógł uporać się z cinchoną i zbiegowie mniej zwracali teraz uwagi
na komary, nadal atakujące bez wytchnienia. Zanim ułożyli się do snu, Chińczyk zaprowadził ich do
niskiej palmy ukrytej w gąszczu. Uderzył w pień nożem. Z palmy zaczął się sączyć bladozielonkawy
płyn, który Nang Sen złapał do metalowego kubka.
-Woda! Bez wody nie ma życia - powiedział i wyjaśnił, iż ten rodzaj palmy rósł w dużych
ilościach na bardziej otwartej przestrzeni , w południowej i wschodniej części wyspy, gdzie
człowiek nie potrzebował obawiać się śmierci z pragnienia.
- Smaczna - doszedł do przekonania Tanner, oddając pusty kubek. - Hm, myślałem już, że
nauczyłem się wszystkiego o dżungli, a tu ciągle jakieś nowości.
- O dżungli człowiek nigdy nie dowie się za wiele - powiedział poważnie Shannon.
Przespano cały dzień. O zmroku kierowca zapuścił silnik wozu. Uciekinierzy ukryli się pod
arkuszami śmierdzącego kauczuku i starali się wynalezć najwygodniejszą i najbardziej odporną na
podskoki i podrzuty pozycję, Jakoś przetrwali całonocną jazdę bez zatrzymania, by wysiąść,
rozprostować kości, najeść się i zapaść w dzienny sen.
- Kim ty właściwie jesteś, Nang Sen spytał Peter po trzech dniach jazdy, gdy przystanęli obok
ukrytego w dżungli szałasu, z którego Chińczyk, niczym cudotwórca, wydostał kilka blaszanek z
benzyną - Czy jesteś zwykłym kierowcą ciężarówki?
Shannon zapomniał już, iż niemal identyczne pytanie zadawał niedawno McNeillowi. Zapomniał
również, jaką radę dał mu wtedy Alan. Zapomniał, że człowiek ma język do tego, by nie zawsze go
używać.
Nang Sen ukazał złote zęby i nie odpowiedział. McNeill ujął przyjaciela pod ramię.
- Nigdy się nie nauczysz, Peter powiedział półgłosem. - Język... język, mój drogi, to bardzo cenna
część ludzkiego ciała. Należy go oszczędzać.
Chińczyk pokiwał potakująco głową, po czym zauważył oględnie:
- Moi rodacy walczą z japońskimi najezdzcami od lat, poruczniku Shannon. Ja również staram się
wypełniać moje skromne obowiązki. Proszę wybaczyć, nie wolno mi więcej powiedzieć.
- Dlaczego nie pójdziesz z nami? - pytał dalej Shannon mimo ostrzeżenia i roztropnej rady Alana.
- Poruczniku Shannon. Pan walczy za swojÄ… ojczyznÄ™, major Tanner za swojÄ…, ja zaÅ› za mojÄ….
[ Pobierz całość w formacie PDF ]