[ Pobierz całość w formacie PDF ]
młodego człowieka leżącego na noszach u jej stóp. - Proszę pana& czy on& chcę powiedzieć& -
Przez chwilę milczała, a pózniej dodała szybko: - Czy on umrze?
- Prawdopodobnie - odpowiedziałem. Wstrząsnęła się, jak gdybym uderzył ją pięścią. -
Naprawdę nie chciałem zrobić pani przykrości, chciałem być tylko dokładny.
Oczywiście, uczynimy dla niego wszystko, co można, ale wydaje mi się, że będzie to
bardzo mało.
Młody człowiek został wreszcie dokładnie przywiązany do noszy. Dla ostrożności
okryliśmy mu głowę ze wszystkich stron kocami. Stewardesa wkładała palto. Miała już na sobie
spodnie ze skóry karibu.
- Przeniesiemy go do naszego baraku - powiedziałem. - Na dole mamy sanie. Jest na nich
jeszcze miejsce dla jednej osoby& Będzie mu pani mogła przytrzymywać głowę.
- A pasażerowie?
- Niczego nie ryzykujÄ….
Powróciłem do kabiny, zamykając za sobą drzwi. Podałem swoją latarkę mężczyznie ze
zranionym czołem. Dwie niebieskie lampki kontrolne, służące nie wiem do czego, oświetlały
makabrycznym światłem wnętrze kabiny.
- Zabieramy teraz ze sobą radiotelegrafistę i stewardesę - powiedziałem. - Powrócimy za
dwadzieścia minut.
Jeżeli chcecie zostać przy życiu, nie otwierajcie tych drzwi.
- Pan jest wyjątkowo szczery, młody człowieku - odezwała się starsza pani z doskonałą
fryzurą. Miała poważny głos o niezwykłej sile.
- Okazja czyni złodzieja, proszę pani - odpowiedziałem ostrym tonem. - Czy wolałaby pani
długie, mądre dysputy i kwieciste zdania w czasie, kiedy wszyscy państwo zamarzaliby na śmierć?
- Nie. Wydaje mi się, że ma pan rację - stwierdziła uśmiechając się.
Słyszałem, że chichotała, naprawdę chichotała, gdy ja zamykałem za sobą drzwi.
Stłoczeni w maleńkiej kabinie pilotów, w zupełnej prawie ciemności, wystawieni na
lodowate podmuchy szalejącego wichru, namęczyliśmy się porządnie, zanim udało się nam
przenieść nieszczęsnego radiotelegrafistę do sań stojących obok samolotu. Sądzę, że bez pomocy
młodego człowieka nie dalibyśmy rady. To on właśnie podał ostrożnie nosze Jackstrawowi i
Jossowi, którzy z kolei umocowali je na saniach. Następnie przetransportowaliśmy na dół
stewardesę. Wydawało mi się, że krzyknęła z bólu, gdy podtrzymywaliśmy ją za ręce podczas
wydostawania się na zewnątrz. Jackstraw mówił mi wprawdzie, że coś jest nie w porządku z jej
łopatką, ale przypomniałem sobie o tym zbyt pózno.
Zeskoczyłem na lód. Kilka sekund pózniej zrobił to samo młody człowiek. Nie
przewidziałem, że ruszy za nami. Ale było chyba dobrze, że nie pozostał w kabinie pilotów, aby
tam nas oczekiwać. Zresztą nie zajmując miejsca na saniach, w niczym nam nie przeszkadzał. Tak
jak i my musiał iść pieszo.
Wiatr nieco ucichł, ale za to mróz był silniejszy& Nawet psy, przyzwyczajone do tych
temperatur, jęczały i wyły, szukając schronienia za każdym występem lodu. A wyły tak, jak wyją
czujące śmierć wilki. Cieszyłem się z tego powodu - oznaczało to, że marzą o biegu.
Popychane porywami wichury ruszyły pędem. Początkowo dotrzymywałem im kroku,
biegnąc na przedzie i oświetlając drogę latarką, ale po kilku minutach Balto, wielki pies czołowy,
minął mnie i znikł szybko w ciemnościach wraz z całym zaprzęgiem. Pomyślałem, że nie ma sensu
walczyć z nim o pierwszeństwo w tym wyścigu. Biegł jak po sznurku. Wiedziałem, że kto jak kto,
ale Balto poprowadzi zaprzęg poprzez rów, wzdłuż bambusowych kołków, kabla anteny. Biegł jak
w jasny dzień. Słyszałem skrzypienie płóz na śniegu. Zaprzęg posuwał się po idealnie równej
drodze, podobnej do zamarzniętej, spokojnej rzeki. %7ładen ambulans na świecie nie mógłby
przewiezć ciężko rannego radiotelegrafisty tak wygodnie, jak zrobiły to nasze sanie tej nocy.
Po pięciu minutach znalezliśmy się w baraku. Trzy minuty pózniej - wracaliśmy. Te trzy
minuty były jednak wypełnione bez reszty. Jackstraw rozpalił naftowy piec, zapalił lampę i
specjalny grzejnik. W tym czasie ja i Joss ułożyliśmy rannego na nadmuchiwanym materacu,
umieszczonym obok pieca. Następnie ostrożnie wsunąłem go do mojego śpiwora, w którym
uprzednio ułożyłem tuzin ogrzewających kompresów. Były to specjalne kompresy, zawierające
związek chemiczny, który w zetknięciu z wodą wydzielał ciepło. Podłożyłem mu pod głowę
zrolowany koc i zasunąłem zamek śpiwora. Miałem w apteczce wszystkie konieczne instrumenty
chirurgiczne, ale z użyciem ich trzeba było poczekać; nie tylko dlatego, że należało sprowadzić z
samolotu jeszcze inne osoby, ale i z tego powodu, że człowiek ten, którego twarz nabrała
ziemistego koloru, cierpiał straszliwie i każde dotknięcie mogło oznaczać dla niego śmierć.
Dziwiłem się, że przeżył podróż z samolotu do baraku.
Poleciłem stewardesie przygotować kawę i udzieliłem jej dokładnych instrukcji.
Pozostawialiśmy ich samych: ją, oczekującą na zagotowanie się wody na maszynce opalanej
kostkami suchego spirytusu, i młodego człowieka, przeglądającego się w wiszącym nad moim
tapczanem lusterku i masującego sobie białe od mrozu policzki. Zabraliśmy im całą pożyczoną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]