[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Może sanitariusz...
- Zatrzymaliśmy go raz na zawsze. - Turzig uśmiechnął się ze zmęczeniem. - Na rano
możecie przygotować pogrzeb. Tymczasem zawołajcie wartowników od bramy, żeby tu na chwilę
przyszli. A sami idzcie do łóżka, bo przemarzniecie na śmierć!
- Czy mam wystawić posterunek zastępczy?...
- Jasne, że nie! - zawołał Turzig niecierpliwie. - Będą mi potrzebni tylko na chwilę. Poza
tym jedyni ludzie, przed którymi trzeba się mieć na baczności, są tutaj, w środku. - Jego wargi
zacisnęły się, gdy uświadomił sobie niezamierzoną ironię tych słów. - Szybko, człowieku, nie
mamy czasu. - Poczekał, aż echo kroków odbiegającego sierżanta ścichnie, i zwrócił się do
Mallory ego. - Jest pan zadowolony?
 Całkowicie. I proszę przyjąć moje szczere przeprosiny - oświadczył Mallory. - Nie lubię
robić takich rzeczy ludziom takim jak pan, ale muszę.
Wyjrzał zza drzwi, gdy Andrea wszedł do pokoju. - Andrea, zapytaj Loukiego i Panayisa,
czy w tych barakach jest gdzieś centralka telefoniczna. Powiedz, żeby ją rozbili i wszystkie
telefony, jakie znajdą - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A potem powitaj naszych gości od bramy.
Bez twojej pomocy nie dałbym sobie rady z tym przyjęciem.
Turzig odprowadził spojrzeniem wychodzącego Andreę.
- Kapitan Skoda miał rację. Muszę się jeszcze wiele nauczyć - w jego głosie nie było ani
rozgoryczenia, ani urazy. - Ten gruby zrobił ze mnie durnia.
- Nie z pana pierwszego - zapewnił Mallory. - On zrobił durniów z bardzo wielu ludzi...
Pan nie jest pierwszy - powtórzył. - Ale sądzę, że należy pan do najszczęśliwszych.
- Dlatego, że jeszcze żyję?
- Dlatego, że jeszcze pan żyje - powtórzył jak echo Mallory.
W niecałe dziesięć minut pózniej dwaj wartownicy spod bramy przyłączyli się do swych
kolegów w bocznym pokoju. Zostali schwytani, rozbrojeni i zakneblowani szybko, bezszelestnie i
tak fachowo, że wzbudziło to podziw Turziga, mimo całej jego wściekłości. Z mocnymi więzami na
rękach i nogach leżał w kącie izby, jeszcze nie zakneblowany.
- Rozumiem teraz, dlaczego wasze dowództwo wybrało do tego zadania pana, kapitanie
Mallory. Jeśli ktokolwiek mógł odnieść sukces, to właśnie pan. Ale to się nie uda. Niemożliwość
pozostaje niemożliwością. Niemniej jednak ma pan wspaniały zespół.
- Odniesiemy sukces - powiedział Mallory skromnie. Po raz ostatni rozejrzał się po pokoju,
potem uśmiechnął się do Stevensa. - Jesteś gotów do podjęcia dalszej podróży, młody człowieku,
czy też uważasz, że robi się to nudne?
- Jestem gotów, jeśli pan jest gotów, sir. - Leżąc na noszach, które Louki w cudowny sposób
skądś wydobył, westchnął uszczęśliwiony. - Tym razem jest to pierwszorzędna podróż, jak przystoi
oficerowi. Zupełny luksus. Nawet nie myślę, jak daleko idziemy!
- Niech pan mówi za siebie - burknął Miller.
Niósł na pierwszą zmianę z przodu, to znaczy z cięższego końca noszy. Mrugnięcie okiem
złagodziło ostre słowa.
- Dobra, idziemy. Jeszcze jedna sprawa. Gdzie tu jest radiostacja, poruczniku Turzig?
- %7łebyście ją rozbili?
- Właśnie.
- Nie mam pojęcia. - Nawet jeśli powiemy, że strzelimy panu w łeb?
- Nie zrobicie tego. - Turzig uśmiechnął się, ale jego uśmiech był nieco kwaśny. - W innych
okolicznościach zabilibyście mnie łatwo jak muchę. Ale nie zabijecie człowieka za odmowę
udzielenia tego rodzaju informacji.
- Nie potrzebuje się pan tak wiele uczyć, jak nasz nieodżałowanej pamięci hauptmann
myślał - stwierdził Mallory. - To zresztą nieważne... %7łałuję, że musieliśmy zrobić to wszystko.
Wierzę, że się już nie spotkamy... A przynajmniej nie przed zakończeniem wojny. Kto wie, może
któregoś dnia razem znajdziemy się w górach. - Dał znak Loukiemu, żeby zakneblował Turziga, i
wyszedł szybko z izby.
Dwie minuty pózniej opuścili baraki i zniknęli bezpiecznie w ciemmności i w gajach
oliwnych, które rozciągają się na południe od Margarithy. Kiedy wyszli stamtąd, był już prawie
świt. Czarna sylweta Kostos wystąpiła wyrazniej w szarówce nadchodzącego dnia. Z południa wiał
ciepły wiatr i śnieg zaczynał topnieć na wzgórzach.
Rozdział jedenasty
Zroda Godz. 14.00_/16.00
Prawie cały dzień leżeli ukryci wśród drzew chlebowych, w gęstej kępie skarłowaciałych i
sękatych krzewów, które czepiały się kurczowo zdradliwego, zasypanego kamieniami zbocza,
granicząc z czymś, co Louki nazywał Czarcim Ogrodem. Schronienie było kiepskie i niewygodne,
ale właściwie nic lepszego nie mogli sobie życzyć: zapewniało osłonę i było stąd blisko do
pierwszorzędnego stanowiska obronnego.
Lekka bryza wiała od morza nad rozpalonymi skałami na południu, drzewa osłaniały od
słońca wędrującego od świtu do zmierzchu po bezchmurnym niebie, a do tego mieli przed oczyma
niezrównany obraz przepojonego światłem migotliwego Morza Egejskiego. Z lewej strony,
zamglone wśród słabnących odcieni błękitu, indygo i fioletu, rozciągały się wyspy Leradów.
Najbliższa była Maidos, tak bliska, że widzieli poszczególne chaty rybackie, iskrzące bielą w
słońcu; przez ten wąski pas wody za nieco więcej niż dobę miały przejść okręty Marynarki
Królewskiej. Na prawo, nieco dalej, rozciągał się odległy, monotonny, jakby cofnięty przez
wyniosłe Góry Anatolijskie brzeg Turcji, który na północy i na południu zakrzywiał się na kształt
wielkiego sierpa. Przylądek Demirci, niby wystająca włócznia, obrzeżony skałami i pocętkowany
wydmami białego piasku, sięgał daleko w błękit Morza Egejskiego. Jeszcze dalej na północ, za
przylądkiem, zamglona przez odległość wyspa Cheros drzemała na powierzchni morza. Ta
panorama, przejmujące piękno lądu rozciągniętego majestatycznie wielkim półkolem nad
rozjarzonym morzem, zapierała wprost dech w piersi. Ale Mallory nie patrzył na to wszystko, rzucił
tylko przelotne spojrzenie, obejmując pół godziny temu, tuż po drugiej, wartę. Siedząc dłuższy czas
przy pniu drzewa wpatrywał się w to, co od tak dawna pragnął zobaczyć, aż oczy zaczęły go boleć z
wysiłku. W to, co pragnął zobaczyć i przybył zniszczyć - działa nawarońskiej fortecy. Miasteczko
Nawarona - jak oceniał Mallory, zamieszkane przez cztery do pięciu tysięcy ludzi - rozciągało się
dokoła głębokiej wulkanicznej zatoki, zakreślającej prawie dokładny okrąg, z jednym tylko wąskim
jak szyjka od butelki wyjściem na północny zachód. Nad tą bramą po obu stronach panowały
reflektory, baterie mozdzierzy i karabinów maszynowych. Ponieważ do zarośli, w których się
znajdowali, nie było stamtąd nawet trzech mil, przeto każdy szczegół, każda ulica, każdy budynek,
kuter i barka w porcie były doskonale widoczne i Mallory studiował je tak długo, aż się ich nauczył
na pamięć: lekkie wzniesienie na zachód od portu ciągnące się aż do gajów oliwnych; piaszczyste
uliczki schodzące do morza; bardziej stromy wyskok terenu ku południowi; równoległe do [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sulimczyk.pev.pl