[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Skierowaliśmy się do drogi. Wtedy na moment oświetliły nas światła terenowego
samochodu.
- To Rosynant - prawie krzyknÄ…Å‚em.
Olbrzym przygniótł mnie do ziemi. Miał rację. To nie byli Maciek i Gustlik. Auto
zatrzymało się przy bandytach. Wysiadło z niego kolejnych czterech mężczyzn ubranych na
czarno.
- Może policja? - Olbrzym powiedział z nadzieją w głosie.
- Co ty? Z dobermanami?
Jeden z mężczyzn miał strzelbę gładkolufową, tak zwaną pompkę. Zapewne był to
mossberg. Jeden strzał mógł jeśli nie zabić, to poważnie okaleczyć człowieka, w zależności
od tego, jakie naboje załadował strzelec. Kolejnych dwóch uzbrojonych było w krótkie
glauberyty, polskie pistolety maszynowe podobne kształtem do izraelskich uzi. Ostatni
prowadził dwa dobermany.
- Wezwali posiłki - Olbrzym był przerażony. - Biegnijmy do wsi - zaproponował.
- Dopadną nas w czyimś domu, zrobią krzywdę niewinnym ludziom - oponowałem. -
Masz telefon komórkowy?
- Rozbił się przy naszych ewolucjach - rzekł Olbrzym pokazując rozbity aparat.
Pogrzebałem w kieszeni. Przezornie zabrałem ze sobą pluskwę . Miałem nadzieję, że
w razie jakiegoś niebezpieczeństwa Maciek odnajdzie mnie dzięki urządzeniu
zamontowanemu w Rosynancie. Pozwalało ono śledzić tor pojazdu lub osoby, do której był
przymocowany maleńki nadajnik. Jednak ręka trafiła na dziurę w górnej kieszeni mojej
wojskowej bluzy. Okazało się, że któraś kula tylko o centymetr przeleciała koło mojej klatki
piersiowej zostawiając ten drobny ślad. Pluskwa wypadła.
- To uciekamy - powiedzieliśmy prawie jednocześnie.
Olbrzym wziął pod pachę skrzynię i ruszył pierwszy. Mieszkał w tej okolicy, znał te
lasy. Pora ku ucieczce była najwyższa, bo bandyci chyba skończyli naradę, a psy zaczęły
głośno szczekać, jakby złapały trop.
Biegliśmy najpierw na wschód, wzdłuż krawędzi lasu. Potem pokonaliśmy
kilkudziesięciometrowej szerokości łączkę i znowu znalezliśmy się pomiędzy drzewami.
- Miejmy nadzieję, że ktoś zauważy rozbity samochód i zawiadomi policję - rzuciłem.
- Nie sądzę - Olbrzym miał wątpliwości. - Jest ich ośmiu, mają środki łączności, skoro
ściągnęli posiłki. Mogli rozdzielić się, ukryć w lesie rozbitego volkswagena. Reszta może nas
ścigać. Mają czas do rana. Wtedy leśnicy lub ktoś z jakiejś wioski coś zauważy. W końcu
twoi pracownicy mogą narobić rabanu. Przed nami osiem godzin biegania.
Spojrzałem na zegarek. Była dwudziesta. Zwitu można było spodziewać się dopiero o
czwartej rano. Nad nami szalała burza wylewając kubły wody.
- Czemu chcą nas zabić? - zastanawiałem się.
- Przez to - Olbrzym uderzył dłonią w skrzynię.
- Ale kto?
- Twoja konkurencja.
Jakieś pół kilometra za nami była pogoń z psami, rozstawiona w tyralierę i świecąca
latarkami.
- Dobrze, że jeszcze nie spuścili psów - zauważył Olbrzym. Nagle spojrzał na mnie
zdziwiony. Cały czas wysypywałem z kapciucha tytoń na nasze ślady.
- Myślisz, że w deszczu to działa i zmyli węch psów? - spytał.
Wzruszyłem ramionami.
- Tonący brzytwy się chwyta......- rzuciłem.
Dalej biegliśmy przez las mieszany. Musieliśmy wspiąć się na stromy pagórek.
Olbrzym nieznacznie skręcił na północ.
- Rzuć tę skrzynię - sapałem.
- Przyda się - Olbrzym ledwo mówił, także był zmęczony.
Bez słowa zabrałem mu ten balast. Nasze kroki stawały się coraz bardziej chwiejne i
coraz krótsze. Cały czas z tyłu mimo burzy słyszałem odgłosy pogoni. Z prawej strony,
pomiędzy drzewami, w świetle błyskawic ujrzałem połać wielkiej łąki. Olbrzym najwyrazniej
nie chciał wyprowadzić nas na otwartą przestrzeń, gdzie prześladowcy mogliby spuścić psy
albo wystrzelać nas jak kaczki.
Nagle wpadliśmy do jakiegoś kanału. Po kolana w błocie i szlamie biegliśmy na
wschód. Olbrzym miał nadzieję, że psy na moment zgubią trop. Po pięćdziesięciu metrach
takiego brnięcia wyszliśmy na przeciwległy brzeg. Pogoń była już bardzo blisko. Za nami
jarzyło się sześć silnych reflektorów jak miecze przecinających mrok. Mokra kurtka
wojskowa i spodnie kleiły mi się do ciała. W ciągłym deszczu czułem, że zaczyna mi się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]