[ Pobierz całość w formacie PDF ]

leżących na powierzchni ziemi ułamków i posłał do laboratorium. I wiecie, co się okazało? To
były przedwojenne butelki po wódce. Gleba była trochę kwaśna, pobagienna i błyskawicznie
spatynowały... Sprawdzcie to jeszcze wykrywaczem - przypomniał.
- Mogą tu być niewypały? - zafrasowałem się.
- Oczywiście. Zwróć uwagę, Pawle, na ten plac. Pusta przestrzeń w środku miasta.
Mogło tu spaść kilka bomb we wrześniu 1939 albo w 1945 roku. Ostrożności nigdy za wiele.
Przeszedłem się z wykrywaczem, zaznaczając co silniejsze sygnały kawałkami
kamieni. A potem zabraliśmy się do dzieła.
Myślałem dotąd, że wiem, co to znaczy być archeologiem. Teraz poznałem nowy
wymiar tej pracy. Aopata co chwila uderzała w rozbite cegły. Trafiały się i całe, które trzeba
było wybierać ręcznie i odrzucać na hałdę. Słońce paliło niemiłosiernie, pot zalewał oczy. Z
trudem dotrwaliśmy do przerwy śniadaniowej, by paść niemal bez życia na murkach w cieniu
drzew.
Po przerwie z ociąganiem zabraliśmy się do roboty. W ciągu godziny odsłoniliśmy
górną partię ceglanego muru, ciągnącą się wzdłuż naszego wykopu.
- Wygląda na to, że znalezliśmy synagogę - stwierdziłem.
- No, niewiele z niej zostało - mruknął Piotrek.
- Jak i z innych, które przed wojną były w naszym kraju...
- Mam poziom gruntu - zameldował Artur.
Faktycznie, wkopawszy się odrobinę głębiej niż my, dotarł do tak zwanego trójkąta
murarskiego. Przeszedłem na drugą stronę. Między odkrytym murem a ścianą wykopu było
około półtora metra, tu też należało wybrać glebę, aby wyrównać poziom na całej
powierzchni.
- Doczyścimy to i robimy dokumentację - zarządziłem.
Grzebnąłem gruz po mojej stronie. Coś trzasnęło pod łopatą. Kawałek zbrązowiałej
kości. Obok drugi. Wziąłem do ręki szpachelkę i po kilku minutach odsłoniłem sporą część
ludzkiego szkieletu.
Przyszedł doktor Hreczkowski. Stanął na murze nieistniejącej już synagogi i
przyglądał się przez chwilę naszemu znalezisku.
- Gosiu! - zawołał w stronę sąsiedniego wykopu. - Wpadnij z zestawem!
Przyszła po chwili z walizką.
- Zmierz bez ruszania - wydał dziwne polecenie.
Dziewczyna wyminęła mnie i pochyliła się nad czaszką. Z futerału wyciągnęła kilka
dziwacznie wyglądających urządzeń pomiarowych. Dłuższą chwilę mierzyła głowę
nieboszczyka i zapisywała wyniki w tabelkach. Potem wyjęła jakiś skrypt i zaczęła
porównywać notatki z zawartymi tam danymi.
- W zasadzie nie ma wątpliwości - powiedziała. - To %7łyd, wiek dwadzieścia kilka lat.
Wytrzeszczyliśmy oczy.
- To jakieś hitlerowskie metody określania rasy - wykrztusiłem wstrząśnięty.
- Poniekąd masz rację - odparł nasz kierownik.
- Ale przecież to tylko nazistowskie bzdury - zauważył Piotrek.
Doktor pokręcił głową.
- Semici stanowią odrębny typ antropologiczny - powiedział spokojnie - i mierząc kąty
czaszkowe oraz współzależności między innymi parametrami, można to stwierdzić.
- Czyli... - zdumiałem się
- Wiecie, nie jest ważne, że ludzie się różnią. Nie jest istotne, że można zmierzyć
czaszkę i określić, kto jest kim. Nie ma nic złego w tym, że antropolog potrafi odróżnić %7łyda
od Murzyna, a Europejczyka od mieszkańca Kazachstanu. Ludzie się różnią i antropologia
bada te różnice. Problemy zaczynają się dopiero wtedy, gdy z ich badań zaczynają korzystać
zbrodniarze, którzy mówią, że jedni ludzie są gorsi od innych tylko z racji swojego
pochodzenia...
- Dobrze - kiwnąłem głowa - dokumentacja i kości do pudełka?
Pokręcił głową.
- Niestety, Pawle - wskazał niewielki otwór na skroni zmarłego. Poczułem zimne
ciarki na grzbiecie. Do tej pory go nie zauważyłem.
- Ten człowiek został zastrzelony. Prawdopodobnie w czasie wojny... Musimy
ściągnąć tu kogoś z Instytutu Pamięci Narodowej oraz, i tu zaczynają się prawdziwe
problemy, z gminy żydowskiej.
- Zabiorą kości i pochowają? - domyślił się Piotrek.
- Trudno ocenić. Judaizm w swojej ortodoksyjnej formie zakłada niestety, że
poruszanie kości zmarłego niepokoi jego duszę, przebywającą na tamtym świecie, stąd też
panuje powszechnie zasada, że raz złożonego do ziemi ciała już się nie wydobywa...
Wytrzeszczyliśmy oczy.
- To jak u nich, mam na myśli Izrael, wyglądają badania archeologiczne? - zdumiał się
Artur
- Archeolodzy kopią, a za płotem pikietują ortodoksi i od czasu do czasu dochodzi do
utarczek słownych oraz rękoczynów... - wyjaśnił. - Na razie nakryjcie płachtą i przysypcie
piaskiem, do jutra może poczekać. Z tego co pamiętam, ten kawałek znajduje się poza
zasięgiem planowanej zabudowy, więc ten biedak może spokojnie tu leżeć...
Zrobiliśmy jak kazał i zabraliśmy się do dalszej pracy. Nastrój przygnębienia nie
opuścił nas jednak do końca dnia.
ROZDZIAA TRZYNASTY
MUZEUM NA ZAMKU " BAWIDEAKO PANI DYREKTOR " MUMIA TROJACSKA
" STRZAAY W SALI WYSTAWOWEJ
Pan Samochodzik zadowolony wyszedł z Muzeum Diecezjalnego i niebawem stanął
przed ścianą zamku.
- W sumie to dość niezwykły przypadek - mruknął sam do siebie - dwie książki
wydrukowane przed blisko czterystu laty spotkały się w jednym mieście i w dodatku leżą tak
blisko...
Muzeum na zamku posiada jedne z najładniejszych w Polsce zbiorów przedmiotów
secesyjnych. Dawno go nie odwiedzał, ale teraz z żalem zrezygnował z wycieczki po salach
wystawowych. ObowiÄ…zki przede wszystkim.
Z westchnieniem udał się na zaplecze, gdzie urzędowała pani dyrektor. Zapukał do
drzwi.
- Wejść - rozległo się ze środka.
Głos kobiety przypomniał zduszone warczenie tygrysa. Pan Samochodzik wszedł do
środka. Za biurkiem siedziała rosła, ruda niewiasta w nieokreślonym wieku.
- Pan Samochodzik - mruknęła uradowana na jego widok. - Znakomicie.
- Otrzymała pani moją wiadomość?
- O tym Litwinie, który chce się do nas włamać? - błysnęła zębami drapieżnie. - Niech
tylko spróbuje! Do końca życia tego nie zapomni. A skoro już pan tu jest... - wygrzebała z
szuflady jakiś papier. - Myślę, że gdyby zaopatrzył pan moje podanie w swoją rekomendację,
zostałoby przychylnie rozpatrzone.
Usiadł na krześle i przeleciał wzrokiem równe rządki wydruku. - Zamierza pani
uzyskać pozwolenie na wyposażenie straży muzealnej w pistolety maszynowe? - zdumiał się.
- Czy to nie przesada?
- A co ja mogę zrobić tak przedpotopowym sprzętem? - prychnęła i wyciągnęła z
szuflady wysłużony pistolet TT.
- Coś jednak się da - zauważył. - W zeszłym roku, zdaje się, postrzelony włamywacz
wyskoczył z drugiego piętra pani placówki?
- A, było coś takiego - kiwnęła głową. - Ale wyskoczył dobrowolnie, to znaczy jak go
postrzeliłam i wrzasnęłam, żeby się poddał, to on zamiast ręce podnieść do góry, skoczył na
okno. Trzeba było szklarza wzywać, a przecież nie uciekł, bo obie nogi złamał...
- Jedną to już chyba miał złamaną wcześniej - pan Tomasz poskrobał się po głowie.
-Zdaje się prawie odciętą...
- Niewykluczone, bo wcześniej wdepnął w bawidełko.
- Bawidełko?
Sięgnęła do szafy i położyła na biurku radziecki potrzask na niedzwiedzie.
- Mamy dziesięć sztuk, leżą sobie w przejściach między salami - wyjaśniła. - Kupiłam
kiedyś w Białymstoku za psie pieniądze od handlarzy ze Wschodu. Rewelacyjna zabawka.
ZresztÄ… sam pan zobaczy.
Uruchomiła urządzenie i położyła na podłodze. Dwie rozwarte zębate szczęki
potrzasku lśniły ponuro. Ujęła kij od szczotki i trąciła zapadkę. Potrzask kłapnął jak szczęki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sulimczyk.pev.pl