[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie ma co pojmować. Jasne. Niestety jasne jak słońce. Aobuz!
- A może mu się coś stało?
Kotowicz ze zdumieniem uniósł krzaczaste brwi:
- Jemu? Drogi panie, to pan go nie zna. Nie ma o czym mówić.
Aajdaczy się gdzieś albo po prostu zwiał z pieniędzmi z jakąś dziwką.
Znam, kochany panie, mego syna. Niestety z innej ulepiony gliny niż
pan. Trudno. Nie każdego Pan Bóg błogosławi dobrymi dziećmi. W
najlepszym gniezdzie, drogi panie, przytrafić się może kukułcze jajo.
Cóż? Nie, niech pan krzyżyk postawi nad swoim przyjacielem, niewart
pana, ja to panu mówię, ojciec!
Pożegnawszy Szrettera skierował się w głąb werandy, raz po raz z
pogodnym uśmiechem oddając komuś przy stoliku szeroki ukłon
kapeluszem. Znał wszystkich wybitniejszych ludzi w mieście i sam był
szeroko znanÄ… postaciÄ….
SiedzÄ…ca z doktorem Drozdowskim pani Kasia Staniewiczo-wa z
daleka dojrzała jego wspaniałą sylwetkę. Ucieszona, poczęła w jego
stronę dawać znaki ręką. Po chwili, ciągle po drodze rozdając ukłony,
dotarł do ich stolika.
247
- Moje uszanowanie drogiej pani. Doktorze, cześć! Cóż za
przyjemne spotkanie. Jakie, że tak powiem, samopoczucie?
- Ależ znakomite! - zaśmiała się pani Kasia. - Po tak wspaniałej
zabawie, jaką pan nam urządził.
W słomkowym kapeluszu z szerokim rondem i w barwnej sukni
wiosennej w kwiaty nie wyglądała na więcej niż na lat trzydzieści
parę. Była ożywiona, trochę podniecona, oczy jej błyszczały.
Drozdowski w białym płóciennym ubraniu, ze swymi czarnymi
włosami i oliwkową cerą bardziej niż kiedykolwiek robił wrażenie
południowca, Hiszpana albo Włocha.
Kotowicz spojrzał na wolne obok krzesło:
- Można?
- Ależ tak, błagam pana, niech pan siada. Marzyłam, żeby pana
spotkać.
-Pani!
- A wie pan, dlaczego? Mam do pana, kochany dyrektorze, wielkÄ…
prośbę.
- Zawsze do usług - przyłożył rękę do serca. - Dla pani wszystko.
- Ale to bardzo materialna sprawa. Niestety.
- Trudno. Nie samym duchem człowiek żyje.
- Słusznie - wtrącił Drozdowski. - Jako lekarz mogę coś o tym
powiedzieć. Pozwoli pani, że ją wyręczę i zreferuję sprawę dyrek-
torowi?
- Och, świetnie - ucieszyła się. - Ja tak nie umiem o podobnych
rzeczach rozmawiać. Nic się na tym zupełnie nie rozumiem.
Drozdowski przysunął się z krzesłem do Kotowicza.
- Chodzi o takÄ… rzecz, proszÄ™ pana. Pani Staniewiczowa posiada
pewne oszczędności w złocie i biżuterii.
- Rozumiem, rozumiem - przytaknÄ…Å‚ Kotowicz.
- Chciałaby to teraz spieniężyć.
- Bardzo słusznie! Pochwalam. Pieniądz powinien żyć, obracać
się, ruszać. Wszystko rozumiem. Załatwione. Służę ze swej strony
wszelką pomocą. Kiedy się mam u drogiej pani zjawić?
Pani Kasia spojrzała na Drozdowskiego:
- Jutro chyba?
- Tak, najlepiej jutro - potwierdził z czarującym uśmiechem. -W
południe, powiedzmy.
- Słusznie! - pochylił głowę Kotowicz. - Szybkość decyzji jest
połową wygranej. Jutro w południe melduję się u pani. Załatwione.
248
Oparł się swoimi wielkimi plecami o wątłą poręcz krzesła i
głęboko odetchnął.
- A cóż za wspaniały dzień! Spójrzcie tylko państwo na na-
świetlenie słońca na tych kasztanach. Jaka delikatność, ile w tym życia
i piękna! Pomyśleć tylko, że najgenialniejszy malarz nie potrafiłby
oddać wiernie takiego oto malutkiego cudu natury...
Głęboka już była noc, gdy po paru bezsennych godzinach
podniósł się wreszcie, zapalił małą lampkę i wyjąwszy z teczki
notatnik zapisał w nim tych kilka zdań:
Przegrałem. Uderzenie przyszło ze strony najmniej oczekiwanej.
Trudno. Aby zwyciężyć, trzeba nauczyć się przegrywać. Alek K.
nienawidzi mnie. Ale ja nienawidzÄ™ go silniej. Zobaczymy!"
K
W dnie powszednie, z wyjątkiem sobót, ze względu na godzinę
policyjną atrakcje artystyczne w Monopolu" zaczynały się o ósmej.
Krystyna na siódmą musiała być w barze. Chełmicki odprowadził ją
pod restauracjÄ™.
Dzień był ciepły, lecz nie tak niezmącenie pięknej wiosennej
pogody jak wczoraj. Niebo coraz częściej się zaciągało płowymi
chmurami, wiatr się zrywał i wyglądało, że w nocy może spaść
deszcz. W mieście skwar panował dokuczliwy. Na rynku pulsował
jeszcze ożywiony ruch i gwar. Krzykliwi uliczni przekupnie i
handlarze złotem i walutami kręcili się po placu, przy straganach z
żywnością ścisk był i tumult, co chwila zajeżdżały i odjeżdżały
dudniące ciężarówki. Kurz unosił się ponad tym wszystkim i ciężki
odór benzyny. Przez radio nadawano jakieś przemówienie.
Od dwóch dni rozstawali się po raz pierwszy. Krystyna chciała się
pożegnać przy drzwiach wejściowych.
- Chwilę jeszcze - przytrzymał jej rękę.
- Pózno już.
- Chwileczkę. Jak myślisz, długo się to dzisiaj przeciągnie?
- Pojęcia nie mam. Przy poniedziałku nieduży zwykle bywa ruch.
- Przed dziesiÄ…tÄ…?
- Może.
250
Trzech głośno rozmawiających mężczyzn weszło do lokalu. Maciek
ciągle trzymał Krystynę za rękę.
- Będę czekać.
- Pójdziesz teraz na górę?
- Na chwilÄ™.
- A potem?
- Wiesz, ta rozmowa. Jak wrócę, zajdę do ciebie, powiedzieć.
Dobrze?
Skinęła głową.
- Ale tylko na chwilÄ™.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]