[ Pobierz całość w formacie PDF ]
* Jezu Chryste! * wykrzyknęła Masza. * Nie to miałam na myśli! Chciałam tylko
powiedzieć, że poszła, jak tylko zaczęliśmy mówić o polityce.
* Nie ma co z taką głupią rozmawiać! * rzucił Gieorgij.
* Przestańcie * przerwała im leniwie Nika. * Masz jeszcze coś do picia?
* Oczywiście! * ucieszył się Gieorgij, pomacał
za swymi plecami i wyciągnął butelkę, którą otworzył rano.
Maszy aż wargi drżały, tak się rwała do boju, ale Nika, która nie znosiła kłótni,
podsunęła jej szklankę i zaczęła śpiewać:
* Płynie rzeczka po piaseczku, brzeżek myje, młody chłopiec, dziarski żulman
naczelnika błaga..."
żulman * zbój w żargonie więziennym (przyp. tłum.)
Na początku śpiewała głosem cichym i głębokim. Gieorgij i Masza rozchmurzyli się,
przytulili po przyjacielsku do siebie, zapominając o kłótni. Głos, jak światło, sączył
się na zewnątrz przez uchylone drzwi i małe krzywe okienka i lekka piosenka w
żargonie złodziejskim rozlewała się powoli po całej zagrodzie Medei.
Walerij Butonow, który wyszedł w środku nocy do wychodka, ale nie dobiegł do
drewnianej budy i oblał zaskoczoną pomidorową rozsadę niespodziewanym ciepłym
deszczem, zapatrzył się w usypane wielkimi gwiazdami południowe niebo, całe w
błądzących promieniach reflektorów, przeszukujących przybrzeżny pas z nadzieją
złapania filmowych szpiegów w czarnych kostiumach nurków. Ale o tej porze roku
nie było tu nawet sezonowych kochanków z błyskającymi w świetle księżyca gołymi
pośladkami.
Wokół rozciągały się egipskie ciemności, migało tylko żółte światełko w okienku
między dwoma wzgórzami i dobiegał stamtąd jakby śpiew kobiet. Walerij zaczął
nasłuchiwać. Od czasu do czasu szczekały psy.
Medea miała przed sobą bezsenną noc. Zawsze spała krótko i jedna bezsenna noc nie
miała dla niej większego znaczenia. Leżała w swym wąskim panieńskim łóżku w
nocnej koszuli z wyblakłym haftem z przodu, z luzno zaplecionym warkoczem, który
stawał się z czasem coraz cieńszy, ale wciąż sięgał uda.
Dom powoli wypełnił się znajomymi dzwiękami: przeczłapała bosymi stopami Nika,
Masza brzęknęła przykrywką od nocnika i wyszeptała do śpiącego dziecka: siusiu",
głośno i dzwięcznie polał się dziecięcy strumień. Pstryknął wyłącznik, rozległ się
przytłumiony śmiech.
Medea wciąż miała dobry słuch i wzrok. Dzięki wrodzonemu darowi obserwacji
dostrzegała wiele rzeczy w życiu swych młodych krewnych, czego ci nawet się nie
domyślali.
Młode kobiety z małymi dziećmi przyjeżdżały zwykle na początku sezonu, ich
pracujący mężowie wpadali na krótko, na jakieś dwa tygodnie, rzadziej na miesiąc.
Pojawiali się jacyś przyjaciele, którzy zatrzymywali się w Dolnej Osadzie i
przychodzili potajemnie w nocy, stękali i wydawali okrzyki za ścianą obok. Kobiety
rozwodziły się pózniej z jednymi, wychodziły za mąż za drugich. Nowi mężowie
wychowywali dzieci z poprzedniego małżeństwa, rodziły się nowe, przyrodni bracia i
siostry przyjaznili się, byli mężowie przyjeżdżali tu z nowymi żonami i dziećmi, żeby
spędzić wakacje ze starszymi z poprzedniego małżeństwa.
Nika, po wyjściu za mąż za ojca Katii, młodego obiecującego reżysera, który nie
stworzył jednak
nic wartego jego reputacji, przez lata przywoziła gburowatego i niezgrabnego
chłopca Misze, syna reżysera z pierwszego małżeństwa. Katia dokuczała mu jak
mogła, a Nika skakała wokół niego i kiedy zamieniła reżysera na fizyka, długo nie
mogła się z tym dzieckiem rozstać. Medea była również świadkiem wymiany między
dwiema parami, namiętnego romansu między szwagrem i szwagierką z różnicą wieku
trzydziestu lat i kilku młodzieńczych związków.
%7łycie powojennego pokolenia, zwłaszcza tych, co mieli teraz po dwadzieścia lat,
wydawało się jej zabawą. Ani w małżeństwach, ani w macierzyństwie nie znajdowała
u nich tej odpowiedzialności, którą sama się kierowała przez całe życie. Nigdy
nikogo nie osądzała, ale bardzo ceniła kobiety takie jakjej matka, babka, przyjaciółka
Jelena, które * i na co dzień, i w sprawach poważnych * niezmiennie postępowały w
jedyny możliwy dla Medei sposób * rozważnie i stanowczo.
Medea przez całe życie miała jednego męża, a po jego śmierci pozostawała wdową
po nim. Jej wdowieństwo było piękne i nie gorsze od małżeństwa. Z perspektywy tak
długiego czasu * ponad dwudziestu lat * który minął od śmierci jej męża, przeszłość
wyglądała zupełnie inaczej i jedyny żal, jaki do niego miała już po jego śmierci,
gdzieś się rozpłynął, a on sam stawał się dla niej postacią prawie pomnikową, bez
skazy, chociaż póki żył, nigdy go tak nie traktowała.
Wdowieństwo trwało już dłużej niż samo małżeństwo, a jej stosunek do męża nadal
był dobry, a nawet coraz lepszy.
Zapadała od czasu do czasu w lekką drzemkę,
która nie przeszkadzała jej rozmyślaniom, przeplatanym modlitwami, rozmowami i
wspomnieniami, wybiegającymi chwilami poza granice tego, co sama znała i
widziała.
Bardzo dobrze pamiętała wszystko, co opowiadał jej mąż o swym dzieciństwie,
wspominała go więc teraz jako chłopca, chociaż poznali się, kiedy miał już prawie
czterdzieści lat.
Samuel był synem wdowy, bardziej skupionej na swych żalach i nieszczęściach niż
na pilnowaniu majątku. Z niezrozumianą dumą pokazywała swym siostrom
mizernego syna:
* Patrzcie, jaki chudy, jak kurczak, na całej ulicy nie znajdziecie chudszego! A jakie
krosty! Cały w skrofułach! Jakie spierzchnięte ręce!
Samuel tymczasem rósł sobie i rósł z tymi swoimi krostami, pryszczami i ropniami,
był rzeczywiście chudy i blady, ale tak naprawdę niczym specjalnie się nie wyróżniał
od reszty rówieśników. Mając niespełna trzynaście lat, zaczął odczuwać pewien
niepokój spowodowany tym, że zaczęły mu się marszczyć spodnie, podnoszone do
góry jakimś szybko rosnącym pędem, co sprawiało mu wyrazną niewygodę.
Tłumaczył sobie swój nowy stan jakąś kolejną chorobą, o których z taką dumą
rozpowiadała jego matka, i przywiązywał nieposłuszny organ sznurkiem od jej
spódnicy, żeby nie przeszkadzał. Tymczasem kolejne dwie części jego ciała * uszy i
nos * zaczęły powiększać się w równie błyskawicznym tempie. Ze słodkiego dziecka
wykształcił się jakiś kanciasty stwór z gęstymi, krzaczastymi brwiami i długim
ruchliwym nosem. Był tak chudy, że na czymkolwiek usiadł, wydawało mu się, że
siedzi na
dwóch ostrych kamieniach. Szare pasiaste spodnie po zmarłym ojcu wisiały na nim
jak na strachu na wróble, wtedy właśnie zaczęto go przezywać Samonia * puste
gacie".
W wieku czternastu lat, wkrótce po święcie Bar Micwy, o którym pamiętał tylko tyle,
że czytając swój fragment tekstu, zrobił pięć razy więcej błędów niż pozostałych
pięciu chłopców z biednych rodzin, za naukę których płaciła gmina żydowska, po
męcząco długiej korespondencji matki ze starszym bratem zmarłego męża, został
wysłany do Odessy. Pracował w biurze jako chłopiec na posyłki z obszernym i
nieokreślonym zakresem obowiązków.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]