[ Pobierz całość w formacie PDF ]
który w randze porucznika zorganizował pierwszy w dziejach wojskowości oddział balonowy
wojsk Unii. Inny emigrant, Włodzimierz Krzyżanowski, za zasługi położone podczas działań
wojennych został mianowany przez prezydenta Lincolna generałem. Stopnie generalskie
osiągnęli jeszcze dwaj rodacy Sadowskiego: Józef Karge i Albin Schoepe.
Zachęcony tego rodzaju relacjami Sadowski myślał już o karierze wojskowej, ale w porę
przestrzegli go przed takim krokiem przyjaciele z Houston. Zaciągnąć się w szeregi wojsk
federalnych było łatwe, lecz w perspektywie czekała tylko bardzo długa służba w którymś z
rozsianych po wielkim kraju fortów, nie rokująca szybkiego awansu i sprowadzająca się do
podjazdowych walk z Indianami. A gdzież w tym czasie miała podziać się i z czego żyć Elżbieta
Sadowska?
Odrzucił więc ten pomysł. Ale również odrzucił propozycję najemnej pracy na plantacji
bawełny, ciężkiej i zupełnie dla niego obcej. Czego jednak mógł się podjąć? Zakres jego
umiejętności był niewielki i nie na wiele tu przydatny. Poznał wprawdzie życie
środkowoeuropejskiej puszczy, ale to za mało, by na przykład kierować tu gospodarką leśną.
Jezdził niezle konno, ale cóż to mogło mu dać? Strzelał celnie. Rodacy z Houston pochwalili tę
umiejętność mogła się obecnie przydać w ogarniętym chaosem kraju, tylko że nie sposób było
z tego żyć. Wojna się skończyła. Więc może zostać traperem?
Natychmiast mu ten pomysł odradzono. Kiedy w swej naiwności zapytał: dlaczego? został
wyśmiany. Potem wyjaśniono mu, że musiałby ruszyć daleko, daleko poza granice Teksasu, na
którego terenie znajdowało się Houston. Wlec się wiele, wiele setek mil ku północy i ku Górom
Skalistym, wieść życie surowe, pełne niebezpieczeństw i złudnych nadziei. Lepiej nie próbować,
bo próba się nie uda.
A Indianie? argumentowali doradcy Sadowskiego. Czy znasz ich zwyczaje? Jak siÄ™
porozumiesz, jeśli nawet po angielsku umiesz zaledwie kilka słów?
Zgoda, nie zostanie traperem, ale z czego ma żyć?
Członkowie polskiej kolonii w Houston zafrasowali się taką sytuacją nie mniej niż Sadowski.
Wytężyli cały swój spryt, aby pomóc rodakowi. Byli tu przecież już zadomowieni. Pierwsze
polskie osiedla w Ameryce Północnej poczęły powstawać właśnie w Teksasie w okresie
poprzedzającym wybuch wojny domowej. W roku 1854 grupa około ośmiuset Polaków,
prowadzona przez księdza Leopolda Moczygębę, założyła osadę pod nazwą Panna Maria.
Pózniej coraz liczniej przybywający emigranci ze starego kraju zorganizowali szereg osiedli,
nadając im nazwy: Częstochowa, Kościuszko, Polonia...
Wysiłki miejscowej Polonii nie poszły na marne. Trafiono do Roberta Mervina. Prawej ręki
wielkiego hodowcy bydła i koni.
Mervin któregoś dnia nieoczekiwanie zjawił się w Houston. Wcale nie po raz pierwszy. Do
Houston bowiem od czasu do czasu spędzano stada teksaskiego bydła, które załadowane na statki
odbywało podróż do portów północnych stanów, gdzie mięso było w cenie, a amatorów wielu.
Wojna domowa przerwała na pięć lat ten handel, w wyniku czego ogromne stada długorogich
teksaskich wołów błąkały się po preriach, nikomu niepotrzebne. Teraz transporty żywca na nowo
poczęły wędrować na rynki dalekich miast środkowych i nad-atlantyckich stanów. Mervin
przybył właśnie z takim stadem. Jako dobry znajomek któregoś z nowych przyjaciół
Sadowskiego, dał się przekonać. Czy to było wynikiem argumentacji, czy też efektem wielu
szklaneczek mocnego trunku trudno stwierdzić. Dość, że Mervin postanowił zabrać
Sadowskiego wraz z żoną, Elżbietą Sadowską, którą posadzono obok woznicy wielkiego wozu,
załadowanego żywnością i sprzętem nabytym dla gospodarstwa. Jakub otrzymał konia. I tak
ruszyli w drogÄ™.
Im dalej znajdowali się od Houston, tym więcej wątpliwości poczynał mieć Mervin. W miarę
jak wyparowywał zeń alkohol, obietnica udzielona Sadowskiemu urastała w przekonaniu
Mervina do rozmiarów coraz większego głupstwa. Przecież nie miał prawa angażować ludzi do
roboty i teraz obawiał się, że jego szef, właściciel gospodarstwa hodowlanego, Paddy Warren, po
prostu mu naurÄ…ga. A Sadowskiego odprawi z kwitkiem.
O tych wątpliwościach nic a nic nie wiedział najbardziej zainteresowany. W przeciwnym
wypadku nie kłusowałby tak beztrosko u boku swego dobroczyńcy. Dopiero w kilka miesięcy
pózniej Mervin w przystępie przyjacielskiej szczerości zwierzył się z tamtych gorzkich
rozważań. Ale teraz nic nie chmurzyło jasnego nieba wymarzonych perspektyw życiowych
Sadowskiego. Rozglądał się ciekawie dokoła, po raz pierwszy w życiu widząc bezmierne
przestrzenie prerii. Zdumiała go cisza zachodu, bez szumu drzew i zamierających głosów ptasich,
z którymi tak zżył się w puszczy. Jeszcze bardziej zdziwił go punks, przy pomocy którego
Mervin rozniecił ognisko: ostro zakończony kołek i płaska deseczka. Kołek opierało się sztorcem
o deskę, przyciskało kamieniem lub drugą deską i kręciło nim przy pomocy nawiniętego
rzemienia. Raz w prawo, raz w lewo. Na powierzchni deski tworzyła się czarna plama, aż w
końcu rozżarzał się mały czerwony punkcik. Przysypany garstką suchego mchu, buchał
płomieniem.
Mervin wstał z klęczek i otarł pot z czoła.
Nie lepiej zapałkami? Sadowski nie mógł zrozumieć, po co tyle wysiłku zużywać dla
sprawy tak prostej, jak rozniecenie ognia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]