[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dziś do Reservation, chciał zakończyć ten zatarg na swój brutalny sposób.
Myślała o tym wszystkim jeszcze wtedy, kiedy szła na obiad. Oprócz jej ojca i braci przy
stole siedzieli równie\ Creed i Will. Dawniej mieszkało tu więcej Barrów, niektórzy jednak umarli,
inni wrócili na Południe. Wszystkich zdawała się łączyć jedna wspólna cecha: ciasna stronniczość
w spojrzeniu na sprawy rodziny. Jedynie Dan ró\nił się nieco od innych. Właśnie teraz patrzył na
siostrę wzrokiem, w którym czaił się ukradkowy uśmiech. Był bardziej pogodny i szczery ni\
reszta rodziny i jego jedynego obdarzała prawdziwą siostrzaną miłością.
Po posiłku, kiedy Creed i Will udali się na pastwisko, a inni zajęli się końmi w korralu,
poszła do szopy, gdzie pracował Dan. Przez cały czas czuła na sobie baczny wzrok ojca i chyba
Dan tak\e to zauwa\ył. Uśmiechnął się i opuścił oczy na kosiarkę.
- Co tata wam powiedział? - zapytała.
- Mamy trzymać się z dala od Reservation.
- I to wszystko?
- Wydaje mi się, \e on się tym wszystkim gryzie. Creed i Will mają trzymać wartę na
południowej granicy pastwiska. Powiedział te\, \ebyśmy unikali ludzi Bena Maffitta.
- Na to jest ju\ za pózno. Maffitt przychodzi tu i odchodzi, kiedy chce, tak jakby dom
nale\ał do niego.
- Ten, kto bawi się ze skunksem, przejdzie w końcu cały jego smrodem. - Dan spojrzał na
niebo i otrzepał ręce. - Przejadę się trochę.
- To mo\e osiodłaj i dla mnie konia - poprosiła Katherine.
Dan powlókł się w stronę stajni, a Katherine dostrzegła przez otwarte wrota szopy, jak
ojciec odwraca się powoli, nie spuszczając z Dana oczu. Ta niezwykła czujność zaniepokoiła ją,
serce zabiło jej mocniej w piersi. Kiedy Dan przyprowadził konie, wyszła niepewnym krokiem z
szopy i wskoczyła na siodło. W tym momencie podszedł do nich ojciec.
- Chwileczkę, jeśli łaska! Dokąd to?
- Na przeja\d\kę - odparł Dan obojętnym tonem. Uśmiechnął się, jak gdyby nigdy nic.
- Trzymajcie się z dala od miasta - polecił Pete. - Nie opuszczajcie naszego terenu. - śadne
z nich nie odezwało się nawet słowem i w starym Barrze wzięła górę impulsywna, despotyczna
natura. - Nie ścierpię \adnych krętactw z waszej strony. Powiedzcie, \e zrobicie tak, jak kazałem,
albo rozsiodłajcie konie. Znajdzie się dla was sporo roboty tu, na miejscu.
- Zdaje się, \e zapomniałeś o czymś, ojcze - odezwał się łagodnie Dan. - Kathy ma ju\
dwadzieścia jeden lat, a ja skończyłem dwadzieścia dwa.
Katherine widziała ju\ kiedyś ojca takim, jak teraz: stał odrętwiały, a gniew narastał w nim
od wewnątrz.
- Zejdzcie z koni - rozkazał.
Spojrzała na brata, na jego oczy, z których zniknęły nagle pogoda i radość. On, traktujący
\ycie tak - zdawałoby się - niedbale i lekko, zmienił się całkowicie w ciągu jednej chwili.
- Nie - odparł. - Tego nie zrobię.
Pete zawołał Ringa i Faya, którzy stali nie opodal, oparci o ogrodzenie korralu. Obaj bracia
podeszli posłusznie, ale nie ukrywali swego zdziwienia.
Pete Barr powiedział cicho, przez prawie zaciśnięte wargi:
- Zciągnijcie Katherine i Dana z koni.
Fay był wyraznie zawstydzony.
- Nie mogą zejść sami? Chyba nie są sparali\owani?
- Zróbcie, co powiedziałem - syknął Pete.
Widząc minę brata, ponurą i niepewną, Dan roześmiał się na całe gardło, a potem
powiedział głosem ostrym jak smagnięcie biczem:
- Wyjaśnijmy to sobie lepiej od razu. Tego, kto tknie choćby jednym palcem mnie albo
Katherine, zbiję na kwaśne jabłko.
- Chwileczkę! - obruszył się Ring. - Za ostro sobie poczynasz!
Wyzwanie brata podra\niło widocznie jego ambicję. Postąpił krok do przodu.
- Ring, uwa\aj - zawołała Katherine.
Przystanął niezdecydowanie.
- Do diabła, co tu się właściwie dzieje, dlaczego wszyscy są tak rozjuszeni? - wymamrotał.
Fay wpatrywał się do tej pory w dziewczynę i prawdopodobnie wyczytał w końcu z jej
twarzy coś, co pozwoliło mu podjąć decyzję. Odwrócił się i trącił Ringa.
- Zostaw ją w spokoju.
Pete uniósł nagle dłoń i pochwycił oba konie za wędzidła. Wyraz jego twarzy przeraził
Katherine. Patrzył teraz na nich, jak na ludzi zupełnie obcych. Sprzeciwili się jego woli, on zaś
odebrał to jako obrazę, nakazującą mu zapomnieć, \e ma przed sobą własne dzieci.
- Zsiadać! - krzyknął, tłumiąc z trudem wściekłość. - Zejdzcie z koni i idzcie do domu!
Dan uniósł cugle. Opuścił wzrok na ojca, bardziej blady ni\ kiedykolwiek przedtem.
- Je\eli nie odsuniesz się na bok, stratuję cię - powiedział.
Nikt nie poruszył się i nikt nie odezwał się nawet słowem. To wszystko spadło jak grom z
jasnego nieba. Katherine czuła gwałtowne bicie serca, które zdawało się rozsadzać jej pierś.
Oddychała cię\ko, ka\dy wdech i wydech sprawiał jej ból. Chciała ju\ zsiąść z konia i dać za
wygraną, ale coś powstrzymywało ją od tego kroku; duma albo te\ owa bolesna dezaprobata ojca.
Ten krótki moment wystarczył, aby uświadomiła sobie z przera\ającą jasnością, jaka jest jej
rodzina i jak widzą ich inni mieszkańcy doliny.
Ojciec opuścił nagle ręce. Odwrócił się i pobiegł co sił w stronę korralu.
- Dajcie jakiś bat! - krzyczał. - Gdzie bat?
Fay skoczył ku niemu, usiłując go powstrzymać. Aypnął okiem na Katherine i Dana i
zawołał:
- Zmykajcie stąd, ale ju\!
- Puść go - powiedział Dan ochrypłym głosem. - Chciałbym przekonać się na własne oczy,
jakiego mam ojca!
- Chodz ju\ - szepnęła Katherine i puściła konia w cwał.
Dan ruszył za nią niechętnie. W milczeniu zjechali w dolinę. Dopiero pół mili dalej Dan
wypuścił z dłoni cugle, aby skręcić sobie papierosa. Katherine dostrzegła, \e jego ręce nadal
dygocą silnie - i to było powodem, dla którego przerwała milczenie.
***
- Dlaczego? Dlaczego postąpiliśmy w ten sposób?
- Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, \e pomyślałem chyba w tym momencie o matce -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]