[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pomnik.
Zamaszyście, buńczucznie, z fanfarą czerwieni wkraczała jesień na naszą puszczę.
Bez posępnych mgieł, bez trwałych deszczów, bez mroków. Nic jeszcze nie
zwiastowało bliskiego iuz, zimowego zamarcia. Przyroda wpadła w jakąś radosną
przesadę; była teatralna, miotał nią roześmiany niepokój, była zapalczywa,
rozkołysana, jakby gotowa do bezceństw i wielkich niespodzianek.
Podziwiałem niebywałą zmienność pogody: w ciągu doby mieliśmy deszcze, słońce,
wiatr, ciszę, ciepło, chłód. Brak było tylko jeszcze mtoza. Gwałtowne burze
uderzały o spienione jezioro, a oto wieczorem cisza wygładzała wodę i stwarzała
gładziuteńkie lustro. Deszcz siekł strugami, a oto nagle słońce strzelało na
jeziora, wybielało skaliste brzegi i rozjaśniało zieleń. W słoneczne południe
prażyło gorąco i trzeba było się rozbierać; wieczorem panował dotkliwy chłód i
zmuszał do grzania się przy ognisku. Na niebie kłębiły się bujne obłoki i
pędziły podarte, białe, czasem kolorowe dziwadła chmur, a niebo samo było
urzeczone i szafirowe, aż czasem ciemne jak toń głębokiego morza. Zachody słońca
mieliśmy czerwone i fantastyczne.
W obłokach, w słońcu, w deszczu tkwił ukryty, sprężony niepokój. Jesień,
odmienna tutaj niż gdzie indziej, tajemnicza, swymi nagłymi wybuchami spazmów
niepokoiła i podniecała. W naładowanym elektrycznością i buntem powietrzu
wisiała
"wiedz: zimy Aiezanim zima nastanie/przyToda ótó gorączkowała, kąpała się w
barwach, podjudzała żywioły: roztaczała przepych, czarowała niby bohaterska
pieśń, nieposkromiona i rozpromieniona. Podniecenie przyrody udzielało się
wszystkim stworzeniom, zwierzynie, roślinom, nam.
Osom ktoś podszepnął, że była u nas wielka wyżera. Przyleciały chmarą i już
pozostały, i wciąż nowre przylatywały W południe, gdy słońce rozgrzewało obóz,
brzęczały i szumiały w powietrzu; żółtymi plamami obsiadywały miski, puszki i
nasze zatłuszczone spodnie; głodne, ruchliwe, rozdrażnione, zjadały obozowe
resztki, zwłaszcza słodycze. Był to poważny i gwarny najazd.
Zaofiarowaliśmy im zawieszenie broni. Przyjęły je. Walka z nimi była
beznadziejna. Wypędzane, rzucały się na nas i cięły żądłami. Natomiast
pozostawione w spokoju, okazywały się wyrozumiałe, rycerskie i zgodne. Aaziły
nam czasem po rękach. Obchodziliśmy się z nimi jak z lalkami; uważaliśmy
trwcżnie, by ich nie obrazić ani rozzłościć, i tak wspólnie jakoś się żyło.
Trochę ich baliśmy się. Owad ten był tyranem jak każdy tyran: łaskawym i dobrym,
gdy mu się nadskakiwało.
Na noc wiele os chowało się do naszego namiotu. Z początku chciały spać pod
plecakami, na których kładliśmy nasze głowy. Stąd wynikało wiele sporów i
przykrości. W końcu osy ustąpiły. Spały teraz u góry, pod sklepieniem namiotu,
nad naszymi głowami. Tworzyły tam żółte kłęby i było im ciepło, a nam
bezpiecznie.
Noce stawały się coraz chłodniejsze. Lada chwila miał nadejść upragniony mróz. W
przenikliwym chłodzie owady zupełnie drętwiały, prawie obumierały. Lecz skoro
tylko słońce przygrzewało, wracały znów do życia, i to od razu do życia raznego,
zaciekłego, pełnego głodu i porywczości. Budziły niekłamany zachwyt i sympatię.
Były to osy osobliwe. Nie chciały ginąć z zimna. Rozpierała je żywiołowa
namiętność, ta sama, która owładnęła całą przyrodą i przerzucała jesień z jednej
ostateczności w drugą.
265
wieinia laie zatrzymywał nas przez caiy dzień w obozie. Wówczas było nam
niedobrze, zimno, smutno. Z okolicznych brzóz zrywaliśmy korę, niezawodny środek
na podpałkę, przyciągaliśmy do obozu stosy suchych pni i rozniecaliśmy ogień.
Podtrzymywaliśmy tęgie ogniska. Piliśmy Red Rosę Orange Pecoe Tea, herbatę
dobrą, aromatyczną. Słuchaliśmy szumu jeziora i niewiele do siebie mówiliśmy.
Stanisław był równie przygnębiony jak ja i tęsknił do swej chaty w Val des Bois.
Takiego to wieczoru przeżyliśmy Taz niezwykłe wzruszenie. Z wierzchołka
najbliższego świerka, tuż nad nami, oderwało się nagle coś żywego, jasne
zwierzątko; długim, miarowym lotem szybowało przez otwartą przestrzeń ponad
naszym ogniskiem i w końcu opadło na gałęziach przeciwległego drzewa. Nie był to
ptak i nie był to właściwy lot, lecz powolny, olbrzymi, kilkunastometrowy skok
jakiegoś ssaka. Zwierz, oświetlony z dołu ogniskiem, rysował się na tle czarnego
nieba jak nadprzyrodzone zjawisko.
Assapan, latająca wiewiórka! rzekł Stanisław pełen zdumienia.
Latająca wiewiórka, czyli polatucha, stwór osobliwy, miał nogi połączone
szerokim płatem skóry, służącym jej za skuteczny spadochron. Dlatego mogła
wykonywać skoki tak potężne i dalekie. A że nasza wiev.riórka pojawiła się nagle
jak duch wprost nad nami i jak duch znikła, wywołała tym większe wrażenie.
Krótko potem w gałęziach drzew nad nami rozległ się donośny, wrzaskliwy odgłos
niby wyzwanie. Poruszeni do żywego, spojrzeliśmy w górę.
To sowa! wyjaśnił Stanisław.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]