[ Pobierz całość w formacie PDF ]
znał Warszawę, nie miał dostatecznie licznych kontaktów z dołami organizacyjnymi, a tam
tylko można jeszcze było trafić na kogoś, gotowego ponieść ryzyko działania. Zniknięcie
Przybylskiego stało się prawdziwą klęską. Teraz miał zniknąć Gałęzowski. Henryk
Krajewski, wypuszczony z więzienia, zgodził się objąć Wydział Spraw Zagranicznych, ale
pod warunkiem, że kontaktować się będzie jedynie bezpośrednio z Trauguttem lub
Dubieckim. Przyjął ten kłopotliwy warunek, gdyż miał zaufanie do Krajewskiego. Dziś
odbyło się zebranie w Wydziale Spraw Wewnętrznych. Jego dyrektor, młody architekt, brat
Henryka, Rafał Krajewski - człowiek, którego polecono mu jako kogoś niezmiernie godnego -
wystąpił z propozycją wydania odezwy do ludności, aby każdy w wigilijny wieczór wyszedł
na ulicę z opłatkiem i podzielił się nim ze spotkanym żołnierzem. Traugutt słuchając
gorących słów Krajewskiego doznawał mieszanych uczuć. Z jednej strony czuł dla tamtego
życzliwość i podziw, że występuje z wnioskiem, który obudził sprzeciw wszystkich
obecnych. A jednak trzezwy rozsądek podszeptywał: dziecinada. Gdyby chodziło tylko
o żołnierzy, sam poszedłby z opłatkiem. Ale wiedział, że za żołnierzami stoją ci, którzy nie
dopuszczą do pojednania. Uświadomił sobie: z Krajewskiego nie będzie pociechy. Jaka
szkoda! Tak bardzo liczył na niego, tak bardzo potrzebował kogoś bliskiego, teraz gdy tylu
odeszło. Nawet dziś, idąc na to zebranie, miał nadzieję, że spotka człowieka, który mu
pomoże pokonać narastające uczucie osamotnienia.
Stawało się ono każdego dnia bardziej nieznośne. Dubiecki - młody człowiek, prawie
chłopak; Janowski i Gałęzowski coraz rzadziej spotykani, coraz częściej mówiący
o konieczności ucieczki. Gdzieś dalej organizacja, z którą porozumiewał się przez nielicznych
pośredników. Jeszcze dalej - ostatnie walczące po lasach oddziały. Czachowski zginął. Ksiądz
Mackiewicz został pochwycony. Walczyli Hauke, Chmieleński, Zwierzdowski. Jeszcze dalej
- cały naród, który nie zna człowieka będącego rządem narodowym, ale który czeka na jego
decyzje. W mroku błyskały słabe światła w oknach. Wokoło rozsypane były domy, w tych
domach żyli ludzie. Ilu z nich otworzyłoby mu, gdyby zastukał i powiedział, kim jest?
Większość na pewno zatrzasnęłaby drzwi z przerażeniem. A co by powiedzieli ci, którzy
zdecydowaliby się otworzyć? Czy jego stan nie byłby dla nich zgorszeniem? Oczekiwali od
niego siły, wiary w sprawę, niezwykłych nadziei. Był dla nich tym, któremu powierzyli swój
los.
Brzemię stawało się nad miarę ciężkie. Coraz trudniej było je dzwigać. Coraz częściej
odczuwał potrzebę oparcia się o kogoś kochającego. Od miesięcy nie wiedział, co się dzieje
z Antoniną, z dziećmi. Nie śmiał wysyłać listu, nie chciał im odkrywać, gdzie jest.
Orzeszkowa, która jego i Leliwę odwiozła do Brześcia tą samą, pamiętającą stare czasy
karetą, niewątpliwie przekazała Alojzie wiadomość, że został wezwany do Warszawy. Na
tym urywało się wszystko.
Gdyby mógł dostać od nich jakąś wiadomość! Gdyby mógł ich zobaczyć! Wydawało
mu się, że nie potrzebowałby niczego więcej poza poczuciem - przez jedną chwilę - że są cali
i blisko. Może tym razem - myślał - umiałbym powiedzieć Antoninie więcej niż wtedy
w chwili rozstania. O tamtym...
To było w okresie pobytu w Charkowie. Pewnego wiosennego dnia udali się oboje
z Anną za miasto. Szli trzymając się jak dzieci za ręce przez las, szeleszczący pod nogami
zeschłymi liśćmi, ale już pełen wezbranych pąków rozdzierających cienką wilgotną skórkę.
Wokół nich stały kępami brzozy niby porcelanowe świeczniki.
Zatrzymali się na małej polance. Tutaj zieleń buchała z ziemi. Im także udzieliła się
radość odżywającej przyrody. Traugutt objął żonę, całował delikatnie jej jasne oczy: Anna
odpowiadała mu gorącymi uściskami. Aby łatwiej jej było całować, żartobliwie zsunęła
noskiem okulary z jego oczu.
- Nie mogę się nacieszyć, że cię mam znowu - mówiła. - Ty tam sobie wojowałeś, a ja
tutaj trzęsłam się z niepokoju o ciebie. Kiedy tatuś umarł, czułam się taka sama...
- Biedactwo moje. Twój list z tą wiadomością szedł bardzo długo.
- To i lepiej. Nic byś mi nie pomógł, a martwiłbyś się. Nie chciałabym, abyś miał
przeze mnie zmartwienia. Wszystkie kobiety mi mówią, że nie powinnam ciebie rozpuszczać.
Podobno mężczyzni rozpuszczani przestają kochać. Ale ja już taka jestem!
Jesteś najlepsza, najsłodsza, najukochańsza...
- I najpaskudniejsza; prawda? Nie powiedz, że jest inaczej, bo będziesz się musiał
spowiadać!
- Nie będę się z tego spowiadał. Jesteś śliczna.
- Akurat! Gruba jak beczka.
- Już niedługo, Aniu. Urodzisz i będziemy się wszyscy cieszyli.
- Musi być chłopiec; słyszysz?
- Wszystko jedno...
- Wcale nie wszystko jedno! Muszę urodzić syna. Nie chciałbyś, aby był teraz
chłopiec?
- Chciałbym. Babcia tego tak bardzo pragnie...
Chrząknęła żartobliwie; figlarny uśmieszek przewinął się po jej wargach. On tego
jednak nie zauważył. Trzymając ją w ramionach powiedział:
- Gdyby to naprawdę był chłopiec, dalibyśmy mu imię twego ojca.
Energicznie potrząsnęła głową:
- Nie, nie! Twój syn musi mieć polskie imię: Wojciech, Stanisław. Albo Tadeusz, jak
Kościuszko... Wiesz, Romku - przeskoczyła nagle na inny temat - piszą mi z Warszawy
siostry i koleżanki, że tam wszystko się teraz zmienia. Młodzież zbiera się, śpiewa, urządza
manifestacje patriotyczne...
- Wygląda podobno zupełnie tak, jakby Polska miała wrócić!
- Mój kochany - złożyła dłonie - czy my koniecznie musimy jechać do tego
wstrętnego Petersburga?
Rozłożył ręce wypuszczając Annę z objęć.
- Jestem oficerem, Aniu. Ten wyjazd otwiera dla mnie wiele możliwości. Mogę
awansować. A najważniejsze: będę pracował naukowo. Słyszałem także o tym, co się dzieje
w Warszawie. Ale wiesz, że tamtejsi ludzie łatwo ulegają złudzeniom...
- Babcia też tak mówi. Ale ja żałuję, że nie możemy pojechać do Warszawy,
a przynajmniej do Krakowa - westchnęła. - Tam jest Polska...
- Gdziekolwiek człowiek jest, służy Polsce należytą pracą i uczciwą postawą...
- Ale z Petersburga mogą cię posłać przeciwko naszym, jak posłali cię na Węgry.
Albo przeciwko Francuzom, którzy się bili za nas.
- Francuzi, kochanie, bili się za Turków, nie za nas.
- Ale Turcy są z nami. Sam mówiłeś, że ci się wydali tacy przyjemni.
- Często wydawali mi się uczciwsi od chrześcijan. Widzisz, to jest rzecz
najważniejsza: być uczciwym człowiekiem. Polska sama się odrodzi, gdy staniemy się lepsi...
- To ty jesteś chodząca flegma! Kto się tego doczeka, aż się ludzie zmienią?
Nie mówili już nic, tylko wzięli się za ręce i poszli ścieżką w las. Anna jednak
spoważniała; wydawała się zamyślona. Po chwili zaczęła śpiewać. Miała miły głosik i trochę
zdolności do układania piosenek. Zwykle były to piosenki wesołe, wojownicze,
i patriotyczne, których nie można było śpiewać przy obcych. Tym razem jednak nuciła jakąś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]