[ Pobierz całość w formacie PDF ]

A oszołomiony Wałek w jednej chwili stracił wszelką wiedzę o skanbie. I na domiar został boso, bo
ozairtowskie buty spłynęły mu z nóg ndlby dwie mgiełki i wsiąkły w ziemię.
Wlókł się do domu ze spuszczoną na piersi głową, z boru zaś, lubo coraz dalszy, gonił go głośny
chyba na cały świat śmiech diabelski:  Cha, oha, cha! Hi, hi, hi! Sam, sam, sam! Cham, cham,
cham!"
 W gromadzie znalezlibyśwa pospól-nie skarb i czarta okpili  medytował Wałek poniewczasie.
 Bo co wiele głów, to nie jedna". Zwitało. Zaraz trza do obrządku i w pole. Co tam się oglądać na
cudowności!
93
3. Na lekkim chlebie
Ani sobie wystawić można, jak Szczuka strasznie tęsknił. Na jawie i we śnie Mazury żywe
widzie}. A to Jezioro Ryńskie mu pluska, a to srebrna poćma tamtejsza rozpina się nad nim, a to
włoki i niewody czas by ładzić. Pachną mu lasy mazurskie, bieleją przed oczyma kujawy i piachy
pofałdowane pnzez wia-ter, słotwiny uwodnię błyskają między olchami.
 O, Jezu! Kaj te Mazury? Daleko, daleko! Za górami, za morzami..." Cięgiem ojczysta mowa
Szczuce w uszach dzwoni i piosnka porywna, siarczysta; skoczna i huczna gędzba gra w sercu.
Wszystko zda się wzywać a namawiać:  Wracaj, rybaku, Mazurze po-błąkany! Mazury czekają na
cię! Wracaj!"
I ani się ognać tym namowom, tym widziadłom niezbytym, tym wyniszczającym tęsknotom. Jakaż
moc o-nych Mazur, że nawet z drugiego końca świata, na obczyznie, słychać ich głos uwodny, ich
wołanie! Szczuka cnił do Mazur, które opuścił był niegdyś w poszukiwaniu lekkiego chleba i grubo
omaszczonego  dawno, chyba ze sto lat temu, ba, sto razy po sto! Tak dawno nie oddychał
wiatrem pojezierza, wonią cichych płaści. Aby zaś usłyszeć gwarę rodzinną, sam ze sobą poga-
dywał. Ileż to lat! Ile wieków! Nie czasem mierzy się tęsknotę, mękę tułaczki. Jedna jest tylko
miara rzetelna: westchnienia, łzy, gorzkie noce nie przespane, a prześnione dnie.
 Nijak nie wytrzymam dłużej!  myślał Szczuka.  Nie pomrę między obcemi, kieby
bezdomny pies... Bogdaj pośledni dech, a wyzionę śród swojaków! Bogdaj przed samem
skonaniem, a spojrzę na ojczystą ziemie! Bez góry przejdę, bez morza przepłynę, samemu
Lucype-rowi, gdyby wadził, do gardzieli skocze!" Dzień w dzień latami to sobie przysięgał i tak
mu na jałowych przysięgach schodziło życie... Aż kiedyś zachorzał ciężko. Słabość i bóle, nie
znane medykom, znachorom ni zamawiaczom, rzuciły go na łoże. I na samo dno rozpaczy. Bo
czuł, że ostatnia nadchodzi godzina i nieubłagana śmierć zagrodzi mu kosą drogę do Mazur. 
 Wszystkiemu możesz dać radę, ino śmierci nie, czyś władca ziemi całej, czyś ostatni nicpota.
Okrutna, ale sprawiedliwa w swym rzemiośle. Głucha i bezlitosna".
Gorzał chłopisko, gorzał i dogorywał. Rogata dusza mazurska ledwie się już kołatała w cielesnej
powłoce. Na domiar jakoweś głosy w duszy bez nijakiej litości dogadywały a szydziły:
 Bydz tam, kajeś se wybrał.  Nigdy już nie obaczysz ziemi ojców, Mazurze.  A ninie tam
zwiesna wonna, słoneczna, zielenią zawlekła pola, ożywiła wody, ciepłym wiaterkiem poruszyła
wydmy, zwiesna u-rodna jako nikaj a nikaj.  Ojczyzna cie zrodziła i wykarmiła, a obcym służysz
i siły tracisz nie dla niej.
Nie było rady na taką chorobę. Aż raz, jakoś pod wieczór, zaszumiało coś nagle nad chałupą
niby skrzydła wielkiego ptaka, zagdakało
potem u dzwierzy, zapiało niby sto na raz kogutów.  Chyba to Belzebub po Szczukę!
Drzwi rozwarły się z trzaskiem. Szczuka ze swego barłogu zoczył wielkiego jak koń koguta,
osiodłanego, z kiełznem w dziobie. Zwietny jezdziec zeskoczył z kulbaki, minął sień i prosto do
Mazura bieży! Odziany z polska, w karmazynowym żu-panie i srebrzystym kontuszu, w butach z
ostrogami, podkręca z fantazją sumiaste wąsy i dłonią uderza po szabli zwisającej u boku na karma-
zynowych rapciach rzemiennych.
 Oloboga!  wyszeptał Szczuka.
 Toć Polak przecie, nie żaden czart! A może i Mazur? O, Jezu, rodak żywy! Zali zdzierży
serce?... Otwórzcie się, ściany tułaczej izby, jak najgościnniej, po polsku, na przyjęcie drogiego
przybysza! Lećcie, myśli i tęsknoty, na spotkanie objawionego ziomka! Ktośkolwiek jest, bywaj,
gościu, bywaj, wedle odwiecznego zawołania Polaków:  Gość w dom, Bóg w dom"!
 Pozdrawiam cię, rodaku!  o-zwał się przybysz.
Nawet najwymyślniejsza gędzba nie dzwięczałaby tak cudnie w złaknionym uchu Szczuki, jak to
pozdrowienie, wyrzeczone w rodzinnej gwarze. Szczęście odebrało mu głos, uniemożliwiło
odpowiedz.
 Jam jest Pan Twardowski  o-znajmił gość  mędrzec niezrównany, wszystek świat znający i
do nieba zaglądający, wszelakiego smutku orędownik, ludziom brat, który słyszy bicie każdego
serca i każde drgnienie ziemi.
 Witaj, panie, w niegodnym domu moim  odrzekł Szczuka.
 Przyjechałem na cudownym kogucie, by ci pomóc.
 Nikt mi nie poradzi, bo mi śmierć sądzona.
 Takiś zadufany, że mniemasz się znać wyroki boskie?
Ani co rzec na takie słowa.
Pan Twardowsiki, niczyim medyk,
zbadał Szczukę, po czym osądził:
 Doktory ni balsamy nic tu nie pomogą.
 O, Jezu! Przeto śmierć!
 Widzę, że i Mazura strach oblecieć może, he, he! Nigdy nie wolno tracić nadziei! Tu potrzebne
jedno dobre lekarstwo.
 Jakież to, panie?
 Ano, takowa mikstura: po kropli wody z wszystkich rzek i jezior mazurskich, po ziarnku piachu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sulimczyk.pev.pl