[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Okrucieństwo. Ka\dy ból, jaki jedna \ywa istota potrafi
zadać drugiej... Chciałbyś stworzyć to wszystko, powołać do
istnienia tylko dla własnej chwały? Ale na Mortonie to
zdawało się nie robić najmniejszego wra\enia. Twarz miał
spokojną, zupełnie obojętną w owej obojętności był
pewien rys okrucieństwa. Widać było. \e zaprząta go
całkiem inny aspekt tej sprawy. Powiedział:
Zrobię to tylko, czego ju\ kiedyś inny bóg dokonał byt
przede mnÄ…...
Nie tylko to, \e Morton myślał o sobie samym bóg",
zaskoczyło Ryana. Odpowiedział zdumiony:
Wiesz dobrze, \e nie mogło być takiego boga... Bo gdyby
istniał, w jego akcie tworzenia musiałby być jakiś zamysł...
Potwierdzić własną wolę i siłę... Posiąść uczucia innych
istot na własność...
To zbyt mało, by stać się bogiem, Morton. I ty się nim nie
staniesz.
Myślisz, \e oni... zamiast wielbić i kochać, będą
przeciwko mnie? śe mi się kiedyś zbuntują? Jeszcze nie rozumiejąc, do czego tamten zmierza,
Ryan potwierdził
ostro\niej; istniała przecie\ szansa, \e właśnie ten argument
zdoła Mortona powstrzymać.
To mają być istoty rozumne i myślące prawda? A więc
prędzej czy pózniej będą musiały zrozumieć, jakim
okrucieństwem czy te\ jaką bezmyślnością było powołanie
ich do \ycia. śadne inteligentne istoty nie mogą wyciągnąć
innych wniosków. I zrozumieją, jak bardzo nie miałeś prawa
tego robić, skoro nie potrafiłeś, nie byłeś w stanie zapewnić
im spokoju i szczęścia. Bardzo mo\liwe, \e będą się
buntować...
Oczy Mortona były zupełnie płaskie: biegały niespokojnie,
jakby wysiłkiem nad siły było dla niego zatrzymać je na
jakimś jednym przedmiocie. Powiedział:
Mogę ich zmusić. Będę nagradzał i karał. Nagradzał za
posłuszeństwo, a karał...
Urwał, dyszał chrapliwie. Jego wąskie i cienkie wargi
ściągnęły się odsłaniając wyszczerzone zęby to
wyglądało w połowie jak uśmiech, a w połowie jak grymas.
Dokończył, wciągając powietrze z cichym i krótkim świstem:
...karał tych, którzy nie zechcą mi być posłuszni... Ryan
poczuł, \e znów oblewa się potem; czuł go na skórze, po
policzku spływała lepka stru\ka. Podniósł rękę, \eby ją
otrzeć, i spostrzegł zdumiony: dr\ała. Tępy ucisk pod
\ebrami, pod mostkiem powrócił, strach dławił gardło.
głucho i cię\ko tłukło się serce. Dopiero teraz zrozumiał, \e
(to nie tylko \ądza władzy, megalomania i pycha \e
Morton jest szalony. I przera\ała myśl, \e nie tylko on sam.
\e tak\e los tych wkrótce mających powstać istot zale\y
całkowicie od tego, do czego mo\e popchnąć tamtego jego
obłęd. Czuł, jak tę\eją mu szczęki, gdy wybełkotał:
Jak... to mo\liwe, Morton? W jaki sposób... ty chcesz to
zrobić?
Widział przed sobą twarz Mortona, napiętą, pochyloną
zachłannie i oczy: wypełnione jakimś spokojnym
szaleństwem, utkwione teraz martwo w jeden, odległy punkt.
Wargi wcią\ jeszcze wykrzywiał tamten grymas.
To proste, Ralston. Nawet nie wiesz, jak proste. Pomyśl:
wybrać z całego \ycia człowieka moment największej męki,
najsilniejszego psychicznego cierpienia... Strachu.
Rozpaczy. Sprawić, by trwało to w nieskończoność, przez
wieczność. powtarzając się tak jak zacięta płyta... Wiesz,
Ryan dopiero to byłoby prawdziwe piekło... Odetchnął z
ulgą: to było niemo\liwe. Aby to sprawić, nie pomogłoby
nawet naświetlanie go promieniami kappa-2; na szczęście
nie potrafił stworzyć Mortonowi istot trwających całą
wieczność. Nikt nie potrafi wyposa\yć \yjących istot w to, co
mogłoby umo\liwić ową potworność:
w nieśmiertelność... A jednocześnie ogarnęło go przera\enie
na myśl o tym, do czego zdolny był tamten posunąć się w
swoim okrucieństwie. W jakiejś chwili olśnienia zobaczył
znowu to, co oglądał przez tyle lat swego \ycia: z\erane
rakiem tkanki, zmia\d\one kości, poszarpane w wypadkach
ciała ludzi wijących się w męce, przed którą nie było
[ Pobierz całość w formacie PDF ]