[ Pobierz całość w formacie PDF ]
było w porządku. Wobec czego wydobyłem klucz i otworzyłem drzwi. Buchnął ostry, niemiły
zapach bardzo dziwny zapach, przypominający odór dezynfekcji. Przystanąłem na progu,
zrobiło mi się nieswojo. Zresztą w pokoju nie zaszły żadne zmiany. Tylko twarz trupa jakby
ściemniała, być może zawiniło tu oświetlenie, i sine plamy stały się prawie niewidoczne.
Loirevic mocno trącił mnie gdzieś w okolice krzyża. Zrobiłem krok naprzód i usunąłem się na
bok, żeby przepuścić jednorękiego do pokoju.
Można było pomyśleć, że to nie kierowca-mechanik tylko pracownik kostnicy. Z absolutnie
obojętną twarzą stanął nad trupem, pochylił się nad nim trzymając za plecami rękę. Ani lęku, ani
obrzydzenia, ani szacunku nic, tylko rzeczowe oględziny. I tym dziwniejsze wydały mi się jego
słowa.
Jestem zdumiony powiedział doszczętnie bezbarwnym głosem. To jest Olaf
Andvarafors, rzeczywiście. Nie rozumiem.
Jak go pan rozpoznał? zapytałem natychmiast. Loirevic nie wyprostowując się odwrócił
głowę i spojrzał na mnie. Stał pochylony na rozstawionych nogach, patrzył na mnie z dołu do
góry i milczał. Trwało to tak długo, że aż mi szyja zdrętwiała.
Jak on może wytrzymać w takiej pozycji? Pokręciło go, czy co?... Wreszcie Loirevic
odezwał się:
Przypomniałem sobie. Widziałem przedtem. Nie wiedziałem, że to Olaf Andvarafors.
A gdzie go pan widział? zapytałem.
Tam nie prostując się machnął ręką gdzieś w stronę okna. To nie jest najważniejsze.
Nagle stanął prosto i zakuśtykał po pokoju śmiesznie kręcąc głową. Sprężyłem się jak do
skoku nie spuszczając z niego oczu. Loirevic wyraznie czegoś szukał, ja zaś domyślałem się
czego.
Olaf Andvarafors umarł nie tu? zapytał stając przede mną.
Dlaczego pan tak myśli? zapytałem.
Ja nie myślę. Ja zrobiłem pytanie.
Pan szuka czegoÅ›?
Olaf Andvarafors miał przedmiot powiedział Loirevic. Gdzie?
Szuka pan walizki? zapytałem. Pan po nią przyjechał?
Gdzie ona? powtórzył Loirevic.
Walizka jest u mnie powiedziałem.
To dobrze pochwalił. Ja chcę ją tu. Przynieść.
Puściłem jego ton mimo uszu i powiedziałem:
Mógłbym panu oddać walizkę, ale najpierw musi pan odpowiedzieć na moje pytania.
Po co? z nieopisanym zdumieniem zapytał Loirevic. Po co znów pytania?
A po to tłumaczyłem cierpliwie że może pan otrzymać walizkę tylko w tym wypadku,
jeżeli z pańskich odpowiedzi wyniknie, że ma pan do niej prawo.
Nie rozumiem oświadczył.
Nie wiem przecież powiedziałem czy to pańska walizka czy nie. Jeżeli to pana walizka,
jeśli Olaf przywiózł ją dla pana, niech pan to udowodni. Wtedy oddam ją panu.
Oczy jego rozbiegły się, a potem zbiegły u nasady nosa.
Nie trzeba powiedział. Nie chcę. Zmęczyłem się. Chodzmy.
Nieco zaskoczony wyszedłem w ślad za nim z pokoju. Powietrze w korytarzu okazało się nad
podziw świeże i czyste. Skąd u Olafa ten apteczny smród? Może tam coś się rozlało jeszcze
przed morderstwem, tylko przy otwartym oknie niczego się nie czuło? Zamknąłem drzwi na
klucz. Potem poszedłem do swego pokoju po klej i papier. Loirevic został na miejscu, pogrążony,
jak się wydawało, w głębokiej zadumie.
No i co? zapytałem. Będzie pan odpowiadał na moje pytania?
Nie odparł kategorycznie. Nie chcę pytań. Chcę leżeć. Gdzie można leżeć?
Niech pan wraca do swojego pokoju powiedziałem, obojętnie. Ogarnęła mnie apatia.
Nagle straszliwie rozbolała mnie głowa. Pragnąłem się położyć, rozluznić mięśnie, zamknąć
oczy. Cała ta niepojęta, do niczego niepodobna, dziwaczna i bezsensowna sprawa jakby
ucieleśniła się w bezsensownym, niepodobnym do nikogo, przedziwnym i niepojętym Loirevicu
L. Loirevicu.
Zeszliśmy do hallu. Loirevic pokuśtykał do pokoju, a ja usiadłem w fotelu, wyciągnąłem
nogi przed siebie i nareszcie zamknąłem oczy. Gdzieś tam szumiało morze, grała głośna,
niewyrazna muzyka, przypływały i odpływały jakieś mgliste plamy. Czułem suchość w ustach,
jakbym wiele godzin bez przerwy przeżuwał watę. Potem ktoś obwąchał mi ucho mokrym nosem
i ciężka głowa Lelle przyjacielsko legła na moim kolanie.
Rozdział XIII
Zapewne udało mi się podrzemać z piętnaście minut, na dłuższe spanie nie pozwolił mi
Lelle. Oblizywał mi uszy, policzki, ciągnął za spodnie, trącał nosem, a w końcu leciutko ugryzł
w rękę. W tym momencie nie wytrzymałem, zerwałem się z fotela gotów rozszarpać psa na
drobne kawałki. Straszliwe przekleństwa przemieszane z błaganiem o litość kłębiły się w moim
gardle, ale spojrzałem przypadkiem na stolik i zbaraniałem. Na lśniącym lakierowanym blacie
stolika obok papierów i rachunków leżał olbrzymi, czarny pistolet.
Było to parabellum z przedłużoną rękojeścią. Na stoliku zebrało się już trochę wody, grudki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]