[ Pobierz całość w formacie PDF ]

to powinna być ona sama?
 Bo ja się nie boję korzystać z jej daru, w przeciwieństwie do ciebie . Coś takiego
powiedziała mi Tory.
Wydało mi się, że to strasznie głupie. No bo, jakie to w ogóle miało znaczenie? Moje
moce, jakiekolwiek by były, sprowadziły na mnie wyłącznie nieszczęście i sercową zgryzotę.
Jasne, ochroniłam Zacha przed tym kurierem na rowerze, sama przy tym doznając
uszczerbku. Ale to nie była magia. Ja po prostu znalazłam się w złym miejscu we właściwym
czasie.
A to, że w szpitalu doszło do awarii prądu w noc, kiedy się urodziłam... To była
zwykła burza.
A że Willem wygrał bilet na podróż i mógł się zobaczyć z Petrą? To był zwyczajny
szczęśliwy traf. Nie miał nic wspólnego z wiążącym zaklęciem, jakie rzuciłam na Tory, ani
ochronnym, którym otoczyłam Petrę.
A Dylan... Biedny Dylan. On po prostu nabrał ochoty, żeby się w kimś zakochać, a ja
się napatoczyłam, totalnie w nim zabujana... Oczywiście, że zakochał się we mnie.
Nic z tego nie stanowiło dowodu, że mam w sobie zadatki na czarownicę.
Pomijając, że tak to właśnie widziała Tory, która prawdopodobnie przechwalała się
przed swoim kowenem tym czarodziejskim dziedzictwem i własnym przeznaczeniem jedynej
prawdziwej czarownicy w naszym pokoleniu.
A potem ja musiałam wejść jej w paradę i wszystko to jej zepsuć.
Przecież to całkiem dobrze wszystko tłumaczy. Naprawdę trudno się dziwić, że tak się
wkurzyła.
Ale jeśli rola rodzinnej czarownicy tyle dla niej znaczy, to może sobie ją przypisać.
Cofnę to wiążące zaklęcie, i...
Boże, o czym ja w ogóle myślę? Coś takiego jak magia w ogóle nie istnieje!
Bo, gdyby istniało, to wszystko to, co się dziś wieczorem stało, nie mogłoby, nie
miałoby prawa się zdarzyć. Mój naszyjnik - ten głupi pentagram, który mi dała sprzedawczyni
ze sklepu dla czarownic - ochroniłby mnie.
Ale nie ochronił. Nie ochronił, bo to wszystko jedna wielka ścierna. Nie istnieje żadna
magia. Tak samo, jak nie istnieje traf. A przynajmniej szczęśliwy traf. Bo to coś, czego nigdy
na swojej drodze nie napotkałam.
I tak się okropnie rozzłościłam na to wszystko - tak miałam tego wszystkiego dość - że
zerwałam pentagram i cisnęłam nim w drugi kąt łazienki. I próbowałam nawet nie patrzeć,
gdzie wylądował, żeby mnie nie kusiło wrócić tu pózniej i go podnieść. Niech go znajdzie
Marta i pomyśli, że to jakiś śmieć.
Szkoda, że własnego życia nie można się tak łatwo pozbyć.
Chyba jakąś dobrą godzinę pózniej - już leżałam w łóżku, w mojej najpaskudniejszej
piżamie, różowej flanelowej w motylki - ktoś zapukał do moich drzwi.
- Maggie? - To był głos Petry.
- Proszę - powiedziałam. Petra była jedną z niewielu osób na świecie, których widok
w tej chwili bym zniosła.
- Tak mi się wydawało, że słyszę, jak lejesz wodę do wanny - powiedziała, patrząc na
mnie od drzwi zatroskanym wzrokiem.
- Wcześnie wróciłaś do domu, prawda?
- Tak - sapnęłam. - Jak się okazało, wcale nie było tak fajnie.
- Pokłóciliście się z Zachem? - spytała Petra łagodnie.
- Można to tak określić - odparłam.
- Tak myślałam. Bo on tu jest. Usiadłam w łóżku prosto jak struna.
- Tutaj? Teraz?
- Tak, jest na dole. Chciałby się z tobą zobaczyć.
Ha. Jasne, że chciałby. %7łeby mi powiedzieć... co? %7łe jego zdaniem nie powinniśmy
się już widywać? %7łe zdecydował się wrócić do strategii leseferyzmu - i że jedną z osób,
wobec których tę strategię zamierza teraz stosować, jestem ja?
No cóż, nie miałam zamiaru dawać mu tej satysfakcji. Za nic tam na dół nie pójdę. Nie
bez makijażu, z włosami rozczochranymi i napuszonymi od pary wodnej, jak zawsze. Nie w
mojej piżamie w motylki. W taki sposób nie wolno wyglądać podczas zerwania. Nie żebyśmy
mieli ze sobą zerwać, bo przecież nigdy ze sobą nie chodziliśmy. Tak czy inaczej, zerwać tę
znajomość ze mną, jakkolwiek to nazwać, mógł jutro, kiedy będę miała usta pociągnięte
błyszczykiem.
- Możesz mu powiedzieć, że już śpię? - zapytałam. Petra zmarszczyła brwi.
- Jasne, że mogę. Ale jesteś pewna, Maggie, że tego właśnie chcesz? Mam wrażenie,
że on się bardzo o ciebie martwi. Powiedział... Powiedział, że dziś wieczorem coś się stało.
CoÅ› z Tory... ?
- Tak... - potwierdziłam. Na pewno wyglądał, jakby się martwił. Pewnie dlatego, że się
niepokoił o to, jakie zaklęcie na niego rzucę, kiedy on rzuci mnie. To wszystko. - Tak, jestem
pewna.
- No cóż - westchnęła Petra. - Dobrze. Chcesz z kimś o tym porozmawiać?
Czy ja chciałam z kimś o tym rozmawiać? Ja nie chciałam nawet o tym wszystkim
myśleć, już nigdy przenigdy.
- Wiesz... - jęknęłam. - Naprawdę chciałabym teraz już iść spać, nie gniewaj się.
- Nie ma sprawy - Petra posłała mi swój ładny uśmiech.
- Ale pamiętaj, jeśli mnie będziesz potrzebowała, jestem tu. I nawet nie musisz się
wstydzić Willema. Jeśli będzie ci czegokolwiek potrzeba, od razu pukaj do drzwi sutereny.
Dobrze?
- Dobrze - powiedziałam i udało mi się nawet uśmiechnąć.
- Dzięki. I dobranoc.
- Dobranoc, Maggie. - Petra zamknęła drzwi za sobą. Była taka miła. Wiedziałam, że
będę za nią tęsknić po powrocie do domu.
Czyli, jak już zdecydowałam, jak tylko uda mi się załatwić bilet. Bo z całą pewnością
w Nowym Jorku nie mogłam zostać ani sekundy dłużej. A już na pewno nie mogłam pójść
znów w poniedziałek do szkoły. Z Zachem zobaczę się jutro, bo jestem mu winna
przynajmniej tyle.
Ale potem wracam do Hancock, gdzie moje miejsce. Po Tory, poradzenie sobie z
Dylanem będzie jak bułka z masłem.
Poza tym, dowiedziawszy się o tej lalce, może nieco ochłonie. Faceci nie lubią się
dowiadywać, że ich okłamywano i manipulowano nimi. Zach stanowił tego wystarczający
dowód. Może Dylan pójdzie za jego przykładem. Wtedy z tego wszystkiego wyniknie chociaż
jedna dobra rzecz.
Powiedziałam Petrze, żeby powtórzyła Zachowi, że śpię, i po jej wyjściu zgasiłam
światło, że niby naprawdę byłam senna.
Ale zupełnie nie mogłam spać. Leżałam bezsennie i wciąż na nowo przeżywałam w
myślach scenę przy stoliku.
Nieważne, od której strony zaczynałam, nijak nie przychodziła mi do głowy ani jedna
rzecz, którą mogłam powiedzieć i która sprawiłaby, żeby Zach mi uwierzył. Tory naprawdę
świetnie kontrolowała sytuację tak, żeby potoczyła się zgodnie z jej wolą. Miałam nadzieję,
że po tym wszystkim dostanie to, czego pragnie. Zacha. Magiczne moce Branwen. Zwięty
spokój od Petry. Czegokolwiek sobie chciała. Trzeba przyznać, że niewiele osób wkłada aż
tyle wysiłku, żeby zdobyć to, na czym im zależy.
A już na pewno nie w taki pokrętny sposób.
Nie wiem, o której zasnęłam. Wiem jednak, która była godzina, kiedy się obudziłam.
Druga w nocy.
Wiem, bo otworzyłam oczy i zobaczyłam czerwone cyferki na wyświetlaczu
elektronicznego budzika obok mojego łóżka.
A czemu się obudziłam? No cóż, to właśnie była dziwna sprawa.
Wcale nie dlatego, że nagle ogarnęło mnie poczucie, że teraz - nareszcie - wszystko
zacznie się dobrze układać. Ani dlatego, że chociaż kładąc się spać, byłam zrozpaczona,
obudziłam się ogarnięta spokojem, poczuciem, że nie ma na tym świecie nic - zupełnie nic -
czego powinnam się bać. Chociaż i jedno, i drugie było prawdą.
Dlatego, że obok mojego łóżka ktoś stał i szeptał moje imię. - Maggie... - mówił ten
głos. - Maggie...
To była dziewczyna w długiej białej sukni.
Ale wcale nie Tory wciąż ubrana w swoją balową kreację.
Bo ta dziewczyna uśmiechała się do mnie - bynajmniej nie wrednie, tylko tak, jakby
naprawdę mnie lubiła. Poza tym miała długie, rude włosy.
I chociaż ja jej nigdy przedtem na oczy nie widziałam, znałam jej imię. Znałam je
równie dobrze, jak swoje własne.
- Branwen? - powiedziałam, siadając na łóżku.
20 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sulimczyk.pev.pl