[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rozstać się z Komako, ani też o to, że nie chciał znalezć się z dala od niej; po prostu
oczekiwania na jej częste wizyty poczęły wchodzić mu w przyzwyczajenie. Im bardziej
natarczywie jednak nachodziła go w jego pokoju, nieraz się tam zatrzymując na noc,
Shimamura znosił to jako coraz większą męczarnię, zatraciwszy nawet pewność, czy posiada
jakiekolwiek prawa do własnego życia. Można powiedzieć, że tylko spokojnie wszystko
znosił, bacząc jeszcze na to, żeby samemu nie popełnić jakiej niewłaściwości. Dlaczego
Komako tak głęboko się w tej grze zaangażowała, było dla Shimamury rzeczą nie do pojęcia.
Oddawała mu całą siebie, on natomiast nie oddawał jej z siebie chyba nic. Shimamurę
dochodziły jakieś podobne do echa odgłosy daremnych uderzeń Komako głową o mur, ale
słyszał je tak, jakby w głębi jego piersi usypana była gruba warstwa śniegu. Tak
egocentryczna postawa nie mogła jednak trwać długo...
Shimamura, wsparty na hibachi zainstalowanym w jego pokoju z uwagi na zbliżający
się okres śniegów, rozważał w duchu, że gdy teraz wróci do Tokio, to już chyba za żadne
skarby nie przyjedzie więcej do tego uzdrowiska. Ze stojącego na żarze starego żelaznego
kociołka, roboty jakiegoś mistrza z Kioto, kociołka użyczonego wyjątkowo przez właściciela
zajazdu, wydobywał się miękki poszum wolno gotującej się wody, przypominający szum
wiatru w gałęziach sosny. Powierzchnia naczynia inkrustowana była umiejętnie srebrem w
kwiaty i ptaki. Teraz dały się słyszeć jednocześnie jakby dwa poszumy sosen: można było
dosłyszeć jeden, który zdawał się nadlatywać z bliska, i drugi z daleka; ale miało się też
wrażenie, jakby jeszcze obok tego szumu dalszej sosny rozlegał się niewyraznie malusieńki
dzwoneczek. Shimamura przybliżył ucho do kociołka i przysłuchiwał się, temu dzwonieniu.
Nagle w oddali, skąd pozornie płynął bez przerwy ów głos dzwoneczka, Shimamura dojrzał
małe stopy Komako oddalającej się drobnym kroczkiem, jakby dostosowanym do tempa
dzwonienia. Shimamura zdziwił się najpierw, ale natychmiast się zdecydował, że musi stąd
zaraz gdzieś wyruszyć.
Nieco pózniej dopiero przyszło mu na myśl, żeby udać się w okolice, gdzie
wytwarzają krepę. Miał też zamiar wziąć w ten sposób rozpęd do ostatecznego opuszczenia
tego uzdrowiska.
Shimamura nie wiedział jednak, do którego z licznych miasteczek położonych w
kierunku dolnego biegu rzeki ma pojechać. Nie miał bynajmniej chęci oglądać jakiegoś
dużego miasta, które ostatnio rozwinęło się w ośrodek tkacki; wolał raczej wysiąść na
opustoszałej stacyjce. Gdy uszedł kawałek drogi od stacji, wkroczył w ulicę, jaką można
jeszcze zobaczyć w osiedlach przy dawnych traktach pocztowych.
Okapy domów opadały nisko po obu stronach ulicy, a ich krawędzie wspierały się na
słupach stojących szeregiem wzdłuż drogi. Przypominały one podcienia sklepów na ulicach
starego Edo, tutaj jednak bodajże od dawna nazywano je gangi, drzewami tworzącymi klucz
dzikich gęsi , i przejścia pod nimi służyły pieszym podczas głębokiego śniegu. Z obu stron
domy stały gęsto jeden przy drugim, tak że pasaże pod okapami dachów ciągnęły się bez
przerwy.
Ponieważ każdy dom łączył się z obu stron z domami sąsiednimi, śnieg z dachów
zimą zrzucany był na środek drogi; innego miejsca zsypu nie było. Zciślej mówiąc
usypywano ze śniegu na drodze wał, wyższy od najwyższych dachów. %7łeby zaś można było
przejść na drugą stronę, drążono miejscami ów śnieżny wał tworząc tunele. W tych okolicach
nazywano je, zdaje się, tainai-kuguri przełazami przez łono macierzy.
W wioskach w rejonie gorących zródeł, gdzie mieszkała Komako, choć należały one
do tej samej krainy śniegu, domów nie stawiano jeden przy drugim, tak że Shimamura
dopiero w tym miasteczku po raz pierwszy miał okazję zobaczyć gangi. Ze względu na
osobliwość tego obiektu wszedł za kolumnadę słupów i szedł przez chwilę pasażem. Pod
staroświeckimi okapami dachów było niemal ciemno. Podstawy pochylonych słupów były już
miejscami spróchniałe. Miał wrażenie, jakby wstąpił do wnętrza ponurego domostwa, które
od wielu pokoleń było zasypane śniegiem. %7łycie tkaczek, które w głębi grubej powłoki
śnieżnej cierpliwie wykonywały swe ręczne roboty, nie było tak jasne i lekkie jak krepa, którą
wyrabiały. Shimamura zanotował to w myślach ko kwintesencję wrażeń z tej starodawnej
osady. W dawnej księdze napisanej na temat krepy, aż z powołaniem się na wiersze
starochińskiego poety Ch'in Tao-yu, mówi się, że nie było tu domów, które by mogły na
przykład najmować tkaczki i zasadzać je do roboty przy warsztatach, gdyż dla wyrobienia
jednej sztuki krepy potrzeba dużego wkładu pracy, co w przeliczeniu na pieniądze nawet nie
równa się cenie wytworu.
Robotnic o zapomnianych dziś imionach, które wykonywały ten trud, od dawna już
nie było na ziemi, a pozostały tylko te piękne krepy. Latem służyły za wytworne kimona
ludziom takim jak Shimamura, przewiewne i chłodne w zetknięciu ze skórą. To spostrzeżenie,
w którym nie było przecież nic niezwykłego, uderzyło nagle Shimamurę jako trafne. Czyżby
tak było na tym świecie, że czyn ludzki, dokonany z całym zapałem i umiłowaniem, gdzieś
kiedyś po latach daje natchnienie komuś innemu? Shimamura wyszedł z cienia okapów na
drogę.
Była to długa, prosta ulica, taka, jakie biegną przez dawne pocztowe osiedla przy
głównych traktach. Stanowiła ona pewno przedłużenie starego traktu wiodącego z
uzdrowiska, skąd przyjechał. Nawet kamienie, jedne ułożone rzędami, inne luzno na krytych
deskami dachach, niczym nie różniły się od kamieni obciążających dachy w uzdrowisku.
Od okapów wspartych na słupach padał na drogę nikły cień. Niepostrzeżenie zbliżał
się wieczór.
Nie było tu już nic więcej do oglądania, więc Shimamura wsiadł w pociąg i pojechał
jeszcze jedną stację dalej. Mieścina ta była całkiem podobna do zwiedzanej poprzednio. Tak
samo połaził tu trochę bez określonego celu, a czując, że już nieco przemarzł, wstąpił tylko na
porcję makaronu.
Makaroniarnia znajdowała się na brzegu rzeki, zapewne tej samej, która płynęła przez
[ Pobierz całość w formacie PDF ]