[ Pobierz całość w formacie PDF ]
społecznie, ale pełny dostęp do niej mieli tylko nieliczni. Tymczasem Baum odbywał wiernie
służbę przy swojej pani każdego dnia, przygotowując posiłki, wykonując niezbędne sprawunki
i prace domowe. Była to praca pewna, cicha i niewymagająca jakiegoś nadludzkiego wysiłku.
Jedynym zmartwieniem lokaja było teraz, kto odziedziczył fortunę Albertsteinów, choć tak
naprawdę śmierć dziedziczki oznaczała dla niego koniec ery dobrobytu i Johann Baum doskonale
o tym wiedział. Mógł jedynie liczyć, że i jemu też coś się dostanie.
Policjanci zastali lokaja w ogrodzie przy pieleniu, wśród krzewów róż i innych bujnie
rozkwitających roślin. Zdawał się nieco zamyślony, całkowicie oderwany od rzeczywistości
tak, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że posiadłość straciła swoją panią, a on
chlebodawczynię.
Dzień dobry, panie Baum! przywitał służącego komisarz Schultz. Możemy chwilę
porozmawiać?
Ach, panowie z policji. Dzień dobry odparł lokaj, który na widok ludzi bardzo się
ożywił. Nie wyglądał na specjalnie zmartwionego ostatnimi wydarzeniami.
Może sobie pan coś przypomniał w związku ze śmiercią hrabiny? Chodzi nam
o szczegóły, które pomogłyby zidentyfikować sprawcę zapytał sierżant Mller.
Może i coś widziałem. Zresztą sam nie wiem... To wszystko działo się tak szybko...
I potem ten straszny widok...
Co konkretnie pan widział.
No... wydaje mi się, że fragment sukni... Taki jak na tym starym portrecie w korytarzu
prowadzącym do biblioteki... Pewnie panowie widzieli te wielkie obrazy?
Zaraz, momencik. Sugeruje pan, że widział kobietę z obrazu w miejscu zbrodni?
zdziwił się Schultz. Jest pan pewien, panie Baum?
Tak... Chyba tak powiedział nieco już wystraszonym głosem lokaj.
To znaczy, że co... że widział pan kobietę odzianą w jakieś powłóczyste szaty? I to ta
postać miałaby zamordować panią Eleonorę? dopytywał się z niedowierzaniem Mller. To
jakaś niedorzeczność.
Przysięgam na rodową pieczęć Albertsteinów, że tak było, przynajmniej tak mi się
zdaje... zarzekał się Baum.
W porządku. A czy wie pan może, komu najbardziej zależałoby na śmierci hrabiny?
Hm... Nie mam pojęcia. Hrabina była najserdeczniejszą kobietą pod słońcem. Kto
mógłby chcieć ją skrzywdzić?
Czy nie widział pan dzisiaj jakichś nieproszonych gości na terenie majątku? dociekał
detektyw Schultz. Może był pan dzisiaj przypadkiem w zamku?
Ja? Nie. Ja od rana siedzę wśród kwiatów. Nie... nie wiem, chyba nikogo nie było...
odpowiedział staruszek niepewnie, nasłuchując jednocześnie jakichś odgłosów z oddali, które go
nieco zaniepokoiły.
Tymczasem policjanci pożegnali się, zostawiając lokaja samego. W drodze powrotnej
rozglądali się jeszcze po majątku i dyskutowali o sprawie śmierci hrabiny oraz o dziwnym
zajściu w bibliotece.
To, co mówił lokaj, jest niemożliwe. To się nie trzyma kupy. Kobieta z obrazu?
zastanawiał się na głos komisarz. Coś tu jest nie tak. W razie czego trzeba będzie wziąć
służącego pod obserwację. Może wtedy dowiemy się czegoś więcej.
Johann Baum wciąż pracował wśród kwiatów. Sprawiało mu to ogromną przyjemność.
Kochał ten ogród, który od lat traktował jako swój azyl, i starał się robić wszystko, aby był
najpiękniejszym miejscem w całej posiadłości.
Nagle ptaki wzbiły się w powietrze, zakłócając kojącą, martwą ciszę. Służący usłyszał
zbliżające się kroki. Zdziwiło go to, bo nikogo się już dziś nie spodziewał.
Panowie, ale chyba już wszystko wam powiedziałem zawołał, myśląc, że to policjanci
wrócili, aby go jeszcze o coś podpytać. Jak sobie coś przypomnę, to... skontak...
Starzec jęknął, gdy coś wbiło mu się w szyję i do jego ciała dostała się śmiertelna
trucizna.
Upadł sparaliżowany. Poczuł, jak wszystkie siły z niego ulatują. Ostatnie tchnienie
i pożegnalne uderzenie serca. Oczy z przerażeniem wpatrywały się w przestrzeń, jakby na
powitanie śmierci. Zanim skonał, ujrzał jeszcze ludzką postać. Zdawało mu się, że skądś ją zna,
lecz umysł powoli zaczęła ogarniać bezkresna, mroczna ciemność.
To ty... wydusił z siebie lokaj, wydając ostatnie tchnienie.
Kobieta zamknęła służącemu wytrzeszczone z przerażenia oczy i odeszła, zostawiając za
sobą woń lawendy.
7
Było tuż przed południem. Thomas wciąż jeszcze spał w swoim łóżku, ubabrany od góry
do dołu krwią, błotem, uryną i czym się dało. Na dodatek cuchnął jak stado świń.
Spał tak mocno, że chyba nic nie mogłoby go obudzić. Do pracy nie poszedł. Zresztą i tak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]