[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Patrząc mu w oczy, zwilżyła usta językiem. Pamiętał to
zachowanie, a jednak nadal na niego działało. Zauważyła
jego spojrzenie.
Odeślij samochód - powiedziała ochrypłym głosem.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Courtney, naprawdę myślisz, że zawsze postawisz na
swoim?
Szeroko otworzyła piękne, niebieskie oczy.
- Byłeś dla mnie za mądry.
- To zależy, jak rozumiemy mądrość - powiedział, szy
dząc z własnej naiwności sprzed lat. - O co chodzi tym ra
zem? O pieniÄ…dze?
ZAKOCHANY PROFESOR 53
Zmarszczyła czoło z irytacją.
- Stałeś się taki wyrachowany. Zupełnie cię nie poznaję.
- Cóż, życie jest ciężkie. Dziwię się, że wychowując
dziecko, jeszcze się o tym nie przekonałaś.
Pochyliła głowę. Jej włosy błyszczały, oświetlone promie
niem słońca padającym przez witrażowe, wiktoriańskie okno.
Steven zaczął się zastanawiać, czy w tym momencie świado
mie upozowała się na niewinną świętą.
- Szczerze mówiąc, z tego powodu tu przyszłam. Muszę
z tobą porozmawiać o Windflower - powiedziała wzniosłym
tonem.
Zmrużył oczy, szykując się do walki.
- Tak?
Po śmierci Toma, Courtney zjawiła się w domu jego mat
ki, twierdząc, że jest bez grosza. Stevcn był wtedy w Austra
lii. Gdy wrócił, odwiedził starszą panią Underwood. W tym
czasie wiele się zmieniło. Zmarł ojciec Toma, a matka zna
lazła się na skraju bankructwa. Opiekowała się wnuczką,
a Courtney każdy wieczór spędzała w drogich lokalach. Od
wozili jÄ… pod dom panowie w eleganckich limuzynach
z przyciemnionymi szybami.
- Courtney to zwykła wesz - powiedziała wprost pani
Underwood. - Już dawno bym ją wyrzuciła, ale Windflower
jest mojÄ… wnuczkÄ…. Biedne dziecko. Steven, jesteÅ› jej ojcem
chrzestnym. Na litość boską, nie widzisz, że potrzebujemy
pomocy?
Steven zaczął pomagać. Courtney zniknęła na dłużej
z jednym ze swoich znajomych, a on przez lata płacił za
szkołę, wakacje, lekarzy. Pani Underwood powiedziała mu,
że jest prawdziwym świętym. Natomiast on uważał, że pie-
SOPHIE WESTON
54
niędzmi próbował załatwić problem, którym powinien zająć
się osobiście.
- Słucham, co z Windflower? - spytał teraz. Courtney
przechyliła głowę na bok i spojrzała na niego niczym wcie
lona niewinność. Poczuł nieodpartą chęć, żeby ją uderzyć.
- Muszę zostawić ją z tobą.
Był przekonany, że zażąda pieniędzy, toteż w pierwszej
chwili nie zrozumiał jej słów.
- Co? O czym ty do diabła mówisz?
- Wyjeżdżam na kurację. Tylko dla dorosłych. Nie mogę
zabrać jej z sobą.
Stcven był jeszcze bardziej zaskoczony.
- JesteÅ› na coÅ› chora?
- Chodzi mi o uzdrowienie duchowe - odpowiedziała
z lekkim zniecierpliwieniem.
Steven na chwilę zaniemówił.
- Specjalista powiedział, że potrzebny mi spokój -
stwierdziła, potrząsając głową.
- Mówisz poważnie?
- Dziecięca strona mojego wnętrza potrzebuje duchowe
go pokarmu.
- Tak? A co z dzieckiem zewnętrznym? Chciałem powie
dzieć: z prawdziwym? Z biedactwem, które od kilku lat włó
czysz za sobÄ… po Europie?
- Jeśli uważasz, że zle się nią zajmuję, to sam spróbuj
- wyrzuciła z siebie Courtney, gwałtownie rezygnując
z wzniosłej pozy. - Co z ciebie za ojciec chrzestny? Kiedy
ostatnio spędziłeś z nią trochę czasu?
- A kiedy ostatnio była w Anglii?
- Mogłam ją tu przywiezć, gdybyś tylko chciał. Ale nie,
ZAKOCHANY PROFESOR
55
to przeszkadzałoby ci w wesołym, kawalerskim życiu -
stwierdziła obrażona.
Steven zaczął bębnić palcami po stole.
- To ty mi mówiłaś, że dziecko powinno pozostać przy
matce - przypomniał. - Rosemary Underwood marzyła
o adopcji.
Courtney zmrużyła oczy ze złości.
- Nie mówię o adopcji. Mówię o spędzaniu czasu z kimś,
kto mógłby zastąpić jej ojca. Mówię o tobie.
Właśnie tak zawsze kończyły się jego sprzeczki z Court
ney. Przegrywał bezapelacyjnie. Zdrowy rozsądek i racjonal
ne argumenty nie miały dla niej znaczenia.
Nic nie wiem o wychowywaniu dzieci - próbował niepo
radnie tłumaczyć.
Courtney wzruszyła ramionami.
- Wynajmij opiekunkę. Stać cię na to. Zapisz się na jakiś
kurs albo się ożeń - machnęła ręką. - Teraz twoja kolej.
Przynajmniej na jakiÅ› czas.
- Moja kolej?
Zadzwonił telefon na biurku. Steven podniósł słuchawkę.
- O co chodzi? - spytał ostro.
- Przepraszam, nie chciałam przeszkadzać - zaczęła Va-
lerie. Była wyraznie poruszona. - Dzwoni Jackson. Pyta, czy
może zabrać to dziecko do bufetu i kupić małej jakąś słodką
bułkę.
Steven zamarł.
- Dziecko? - upewnił się. Tymczasem Courtney wyglą
dała przez okno, nie zwracając na niego uwagi.
- Wygląda na to, że na portierni zjawiła się dziewczynka.
Mówi, że jest z panią Underwood.
56 SOPHIE WESTON
Steven czuł, że za chwilę wybuchnie.
- Chcesz powiedzieć, że zostawiła dziewięcioletnią córkę
zupełnie bez opieki?
- Cóż...
Courtney odwróciła się w jego stronę.
- Dobrze, zajmę się tym - powiedział, odkładając słu
chawkę. - Przywiozłaś ze sobą dziecko? - zwrócił się do
Courtney.
- Oczywiście - odparła, zdziwiona jego oburzeniem. -
A co niby miałam z nią zrobić?
- Gdzie dokładnie ją zostawiłaś?
Courtney wzruszyła ramionami.
- Na ulicy. Powiedziałam jej, że idę tylko na chwilę.
Na chwilę? - pomyślał, nie mogąc uwierzyć własnym
uszom. Przecież kilkanaście minut wcześniej domagała się,
by odesłał samochód i... Na litość boską, czyżby uważała,
że uwiedzie go w kilka sekund?
- Dlaczego do diabła nie wprowadziłaś jej do środka?
- spytał rozzłoszczony, choć dobrze znał odpowiedz. Court
ney nie życzyła sobie, żeby dziecko kręciło się w pobliżu,
gdy mamusia będzie się mizdrzyć do Stevena Koniga. Głu
piego, naiwnego Koniga o gołębim sercu.
Wyszedł zza biurka. Był tak zły, że niemal zapomniał, jak
bardzo kochał kiedyś tę kobietę.
- Idziemy po nią - stwierdził ponurym tonem.
- Idz sam. Znów zaczęło padać.
- Courtney, idziemy razem. Już.
Racjonalne argumenty mogłyby nie poskutkować, ale
wściekłość w jego głosie zrobiła swoje. Courtney wyszła bez
słowa, ale na zewnątrz demonstracyjnie owinęła się szczelnie
ZAKOCHANY PROFESOR 57
modnym, purpurowym płaszczem i zaczęła trząść się z zim
na. Steven udał, że tego nie dostrzega.
Ominął kilkanaście poobijanych rowerów przy wejściu na
portiernię i szybko wszedł do środka. Kilku chłopców śmie
jąc się, rozmawiało z Jacksonem, jakaś dziewczyna wyjmo
wała właśnie ciężką paczkę ze staroświeckiego, drewnianego
schowka, a mała dziewczynka stała przed ladą dla interesan
tów. Czytała z przejęciem ulotkę o balu przebierańców dla
najmłodszych studentów.
Steven zatrzymał się w miejscu. Dziewczynka odwróciła
się. W odróżnieniu od matki nie miała na sobie niczego mod
nego. Nie była nawet ubrana odpowiednio na chłodny dzień.
Biada i zziębnięta, z niewielkim plecakiem i zsiniałymi pal
cami, spojrzała na niego przeciągle. Dopiero teraz zdał sobie
sprawę, jak bardzo była podobna do ojca. Za jego plecami
rozległ się stukot wysokich obcasów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]