[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zainkasował trzy ciosy, zanim opanował sytuację na tyle, aby manipulator z igłą zrobił, co trzeba.
Gdy wieko pojemnika zamknęło się ze świstem, Tony osunął się na podłogę. Był wyczerpany. Całe
szczęście, że hibernatory można było uruchamiać cały czas, a nie dopiero po zakończeniu misji ot,
zwykły środek zapobiegawczy w wypadkach wymagających opieki lekarskiej. Mała rzecz, a cieszy.
W końcu prawda odnalazła drogę do jego świadomości: Mars istniał rzeczywiście to nie był
symulowany trening czy sucha zaprawa. To był prawdziwy Mars, na którym on jest sam, o miliony lat
świetlnych od domu. Z tą myślą zapadł w ciemność.
Tym razem otwierał oczy powoli i ostrożnie, obawiając się, że zamiast sali szpitalnej zobaczy
sufit kabiny. Nie zobaczył. Był w szpitalu.
Gdy odwrócił głowę, zobaczył pułkownika Steghama siedzącego przy łóżku.
Zrobiliśmy to? spytał słabym głosem.
Zrobiliście. Obaj. Hal leży tu po sąsiedzku.
W głosie pułkownika było coś dziwnego. Po raz pierwszy od czasu ich znajomości Stegham
mówił z uczuciem innym niż złość.
Pierwsza wyprawa na Marsa. Możecie sobie wyobrazić, co gazety piszą na ten temat.
Ale są ważniejsze sprawy. Kiedy się zorientowaliście, że to nie trening?
Dwudziestego czwartego dnia. Znalezliśmy jakiegoś zwierzaka. Byliśmy głupi, że
zorientowaliśmy się tak pózno.
Nie tak bardzo. Cały wasz trening był tak ułożony, by do tego nie dopuścić. Nigdy nie byliśmy
pewni, czy to się uda, ale należało spróbować. Psychologowie byli zdania, że osamotnienie i
dezorientacja mogą spowodować załamanie. Nigdy się z nimi nie zgadzałem.
A oni mieli rację stwierdził Tony.
Teraz wiemy, że mieli rację, pomimo że zwalczałem ich cały czas. Wygrali i cały ten program
został ułożony według ich wskazówek. To nie było łatwe, ale zrobili wszystko, żeby was ogłupiać
tak długo, jak to tylko możliwe.
Przepraszam, stary, za to, co mi się porobiło to był Hal z sąsiedniego łóżka.
Jasne, że wszystkie rozmowy, które prowadziliście ze mną, były nagrane na taśmę.
To znaczy moje wystąpienia szły z taśmy przerwał mu Stegham. Chodziło o maksymalny
realizm, gdybyście coś podejrzewali. A poza tym użyliśmy odmiennej hibernacji, o której nic nie
wiedzieliście: obniżenie temperatury ciała o dziewięćdziesiąt dziewięć procent. To i odpowiednio
spreparowane skaleczenie na twoim policzku, Tony, miały was utwierdzić w przekonaniu, że od
startu minęło niewiele czasu.
A co ze statkiem? Hal był niedoinformowany. Widzieliśmy go... był do połowy
ukończony...
Makieta ustawiona dla publiczności i wszystkich tych ciekawskich służb wywiadowczych z
sąsiedztwa. Prawdziwy został złożony i sprawdzony przeszło miesiąc przed waszym odlotem.
Najtrudniejsza była kwestia dobrania załogi. To, co mówiłem o wynikach testów, było prawdą.
Praktycznie pozostało was dwóch. No i nie było innej rady.
Psychologowie twierdzą, że następni nie będą już mieli takich problemów. Dzięki temu, że ktoś
już był na Marsie przed nimi, będą inaczej nastawieni. Rozumiecie? Chodzi o to, że nie jest to już
całkowicie obcy świat. Przez chwilę panowało milczenie, po czym Stegham zmusił się do
wypowiedzenia następnych słów: Chciałbym, żebyście zrozumieli obaj... że wolałbym lecieć...
sam, niż wykręcać wam ten numer. Wiem, co musieliście czuć. To tak, jakbyśmy zrobili coś...
Jak międzyplanetarny kawał mruknął Tony. Tyle że dość kiepski.
Tak, coś w tym stylu. Mam nadzieję, że rozumiecie. To było nie fair, ale nie mieliśmy innego
wyjścia. Wy dwaj byliście jedynymi, wszyscy inni odpadli w testach. To musieliście być wy, a
chcieliśmy, żeby odbyło się to w maksymalnie bezpieczny sposób. O tym, co się działo, wiedziałem
tylko ja i trzech innych ludzi. Nikt inny nigdy się o tym nie dowie. Gwarantuję wam to.
Głos Hala był cichy, ale ciął jak ostrze noża:
Może pan być pewien, pułkowniku, że my nikomu o tym nie powiemy.
Gdy pułkownik Stegham wychodził, miał nisko zwieszoną głowę nie mógł się zdobyć na to,
aby spojrzeć w oczy pierwszym dwom badaczom Marsa...
Przełożył Jarosław Kotarski
Nareszcie prawdziwa historia Frankensteina
A oto widzą państwo potwora zbudowanego przez mego pradziadka, wielkiego Victora
Frankensteina, z fragmentów ciał pochodzących z sal sekcyjnych i wykradzionych świeżo zakopanych
na cmentarzu trupów. Proszę o uwagę... Wysoki mężczyzna na podwyższeniu uniósł teatralnie rękę i
przy wtórze jęku zebranych za rozsuniętą zasłoną ukazał się oświetlony od góry zgniłym,
zielonkawym blaskiem potwór, którego reklamował.
Stojący tuż przy sznurowej barierce, czyli w pierwszym rzędzie zatłoczonego namiotu, Dan
Bream otarł zroszone potem czoło wewnątrz było gorzej niż w łazni i przyjrzał się uważnie
eksponatowi. Wyglądał nie najgorzej, zwłaszcza biorąc pod uwagę jarmarczny charakter imprezy
zwanej odpustem oraz miejsce, w którym wszystko się działo, czyli zabitą dechami dziurę na
głębokim południu. Blada skóra bez kropli potu, szwy w miejscach zeszycia skóry, oczy bez wyrazu i
dwa metalowe gniazda na skroniach dokładnie jak w filmie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]