[ Pobierz całość w formacie PDF ]
patrzył w dół, widział ich złociste blond główki. Obydwaj
płakali. Otaczało ich dziesięciu mężczyzn, czterech siedziało
na koniach różnej maści - niczym jezdzcy Apokalipsy. Kopuła
czarnego nieba nad jego głową ukwiecona była gwiazdami. Z
gałęzi drzewa nad nim zwisały takie same kwiaty, kołysane
wiatrem. Pod stopą wyczuwał wypukłość okrągłego kamienia.
Gdy podpalili liny, którymi przywiązano go do drzewa, poczuł
żar na piersi, zaczął się palić i krztusić. Słyszał krzyki
przerażonych językami ognia chłopców. Sztuczna ręka ze
złota rozgrzała się i paliła go w nadgarstek.
Obudził się.
* * *
Aóżko ogarniały płomienie, zajął się baldachim i
drewniane nogi, płomienie zaczynały lizać kapę. Nie czuł
złotej ręki, leżała w ogniu. Wyskoczył z łoża i pobiegł do
pokoju Rebekki, ale ogień zatarasował mu drogę. Z jej
komnaty buchał żar jak z pieca. Manodorata cofnął się i rzucił
się do pokoju dzieci. Niemal się rozpłakał, gdy stwierdził z
ulgą, że śpią spokojnie. Obudził ich, zabrał kołdry, jakieś
ubrania i zbiegł z chłopcami po schodach. Zza wiodących na
ulicę drzwi z gwiazdą dochodziły ordynarne wrzaski
zgromadzonej ciżby. Manodorata zawrócił, przeciął
dziedziniec, uciszając w biegu Jovapheta, który płakał, i
Elijaha, który zadawał pytania. Kopnięciem otworzył furtę do
ogrodu ziołowego. W nieprzeniknionym mroku parł naprzód,
trzymając dzieci w górze. Brnął przez grząską ziemię, a gdy
zostawił za sobą dom, potykał się na wyboistej ulicy i
wreszcie dotarł na obrzeża Saronno. Nie odwrócił się ani razu,
ruszył dobrze sobie znaną ścieżką do Villi Castello.
* * *
Simonetta widziała nadchodzących. Jak zwykle wyglądała
przez okno swojej komnaty. Wstała o brzasku, bo tego dnia
miało się rozpocząć zbieranie owoców w sadzie. Szli,
słaniając się na nogach, aleją między migdałowcami. Zbiegła
na dół i od razu wiedziała, że stało się coś bardzo złego. Dbały
o prezencję Manodorata teraz wyglądał na obszarpańca i
śmierdział. Wszyscy uciekinierzy byli czarni od dymu, a
starszy z synów - Elijah? - miał na twarzy białe smugi od łez.
Manodorata pokręcił głową, gdy zaczęła mu zadawać pytania.
- O nic nie pytaj, signora. Błagam, połóż chłopców do
łóżka. Ja muszę wracać. - Twarz wykrzywił mu grymas bólu. -
Rebecca...
Zrozumiała i natychmiast wzięła chłopców na ręce.
Manodorata odwrócił się i pobiegł aleją.
- Tato! - krzyknął Elijah. Wymagał pocieszenia.
- Tata zaraz wróci - powiedziała Simonetta, mając
nadzieję, że tak będzie.
Z osmalonej twarzy chłopca wyzierały zalęknione
niebieskie oczy.
- A mama?
Nie wiedziała, co odrzec.
- Tata poszedł jej szukać. A teraz chodzmy do domu,
musicie się umyć i położyć do ciepłego łóżka.
Elijah poddał się bez protestu jej zabiegom, a Jovaphet
wsadził kciuk do buzi i przestał zawodzić. Gdy niosła go do
kuchni, bawił się jej włosami. Simonetta czuła zamęt w
głowie, bo nigdy dotąd nie miała do czynienia z dziećmi. W
jej sferze kobiety oddawały dziecko pod opiekę mamki i
niańki, Simonetta nie widywała często braciszków i
siostrzyczek, kuzynów i kuzynek. Położyła małego Jovapheta
na futrze przy kominku i rozejrzała się, żeby wybrać coś,
czym mógłby się pobawić. Chiński dzbanuszek na przyprawy
wydał jej się odpowiedni i rzeczywiście małemu spodobały się
żywe kolory i małe wężowate smoki, więc mogła się zająć
obmywaniem z brudu twarzy Elijaha. Na szczęście zauważyła,
że Jovaphet zsuwa się w stronę paleniska i zdążyła do niego
podbiec, ale ubranko pokryła świeża warstwa sadzy. Na
dodatek udało mu się otworzyć dzbanuszek i wkładał do buzi
pachnący czarny gozdzik. W ostatniej chwili wyjęła mu go z
rączki, a rozsypaną przyprawę starannie zebrała. Ledwie z tym
skończyła, musiała biec do Elijaha, który potrącił miskę z
wodą, zalewając sobie zziębnięte nogi. Simonetta nie
wiedziała, czy ma się śmiać z własnej bezradności, czy płakać
nad sobą, ale wystarczyło, by spojrzała na wyraz twarzy
Elijaha. Chłopiec drżał cały, usta zacisnął w wąską linię. W
świetle z kominka widziała zaszklone od powstrzymywanych
łez oczy. Przecierając mu twarz, a potem ośmielając go, by
pomagał jej umyć buzię i rączki młodszego brata, Simonetta
zmusiła się do szczebiotu, czując jego sztuczność. Wreszcie
zaniosła ich na górę i położyła we własnym łóżku,
przykrywając malców opończą z wiewiórczych skórek.
Wiedziała, że musi zejść na dół dopilnować zbiorów, więc
ucieszyła się, że Jovaphet natychmiast zasnął z kciukiem w
buzi. Tymczasem z oczu Elijaha trysnęły łzy i ściekały mu po
policzkach na uszy. Nie odrywał od Simonetty wzroku,
ściskając kurczowo jej rękę. W jednej chwili zrozumiała, co
powinna zrobić. Zniknęła bezradność i poczucie
niekompetencji. Jedną ręką, bo drugą trzymał Elijah, uwolniła
się z peleryny, weszła na łóżko i położyła się obok małego.
Przytuliła się do niego i przymknąwszy oczy, całowała jego
jasnozłotą główkę, wdychając słodko - gorzką woń dymu z
drewna. Przemknęło jej przez myśl pytanie, dlaczego ci
chłopcy mają blond włosy, i w tymże momencie przeklęła
własną ignorancję. Przecież nie muszą mieć czarnych włosów,
śniadej cery i wschodnich rysów. Od momentu, gdy dotknęła
wargami głowy Elijaha i posmakowała jego łez, narastało w
niej pragnienie, żeby chronić malca i jego braciszka. Czuła, że
kocha go jak własnego syna. Tuliła go, póki nie usnął, i
dopiero wtedy niechętnie wyplątała palce z jego paluszków,
pocałowała w śpiące usta i zeszła na dół do robotników.
Odwróciła się jeszcze przy drzwiach i szepnęła do
pogrążonych we śnie, że wszystko będzie dobrze, chociaż
sama w to nie wierzyła.
* * *
O szarym brzasku Manodorata wracał do Saronno.
Wcześniej w nocy nie musiał kierować się blaknącymi
gwiazdami, gdyż wskazywała mu drogę czarna chmura dymu
unosząca się nad żydowską ulicą. Zbliżywszy się do domu,
zobaczył, że został z niego zwęglony szkielet bez dachu z
resztkami ścian, które jak nierówne zęby wyszczerzały się ku
niebu. Czarne schody prowadziły donikąd. Przywoływał z
pamięci i odmawiał każdą znaną modlitwę, nie tracąc nadziei,
że Rebecce udało się jakoś uciec z płomieni. Zakrył twarz i
wmieszał się w motłoch, który plądrował dom z żarłocznością
kruków rozdziobujących martwe szczątki. W rękach
człowieka, w którym rozpoznał zezowatego piekarza,
dostrzegł szkatułkę matki. Miał ochotę go zabić, widząc, że
ten splunął na nią, wytarł ją o rękaw i gdy błysnęło srebro,
wsunÄ…Å‚ do kieszeni.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]