[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zadanie (chodziło tylko o niesienie aneroidu ), rozpętała się burza.
Pozwoli pan, że zapytam zaczął Summerlee ze złowróżbnym spokojem jakim prawem
wydaje pan rozkazy?
Challenger zjeżył się i spojrzał groznie,
Jako kierownik wyprawy, profesorze Summerlee.
A zatem muszę panu powiedzieć, że odmawiam. panu tego tytułu.
Naprawdę?! Challenger skłonił się niezgrabnie z głęboką ironią. Więc może zechce pan
określić, w jakim charakterze tu występuję.
Bardzo proszę. Jest pan podejrzany o kłamstwo, a my mamy to zbadać. Wędruje pan ze swymi
sędziami.
Na Boga! krzyknął Challenger siadając na brzegu czółna. W takim razie idzcie, panowie, w
swoją stronę, a ja pójdę w swoją. Jeśli nie jestem kierownikiem, nie będę was prowadził.
Dzięki Bogu było nas tu dwóch zdrowych na umyśle lord John Roxton i ja by poskromić
szaleństwo naszych uczonych. Gdyby nie to, wrócilibyśmy do Londynu z niczym. Ileż musieliśmy użyć
argumentów i próśb, by ich nareszcie ułagodzić! W końcu Summerlee ze swym ironicznym
uśmiechem i nieodłączną fajką w zębach ruszył naprzód, a Challenger warcząc głucho i kołysząc się
- 32 -
jak kaczka poszedł za nim. Szczęśliwym trafem odkryliśmy na czas, że obaj profesorowie byli jak
najgorszego zdania o doktorze Illingworth z Edynburga. Od tej chwili ten szkocki zoolog stał się naszą
niezawodną deską ratunku. W każdej napiętej sytuacji wystarczyło tylko wymienić jego nazwisko, by
nasi uczeni zapomnieli o kłótni i w chwilowej zgodzie napadli na wspólnego wroga.
Idąc gęsiego wzdłuż brzegu rzeki przekonaliśmy się niebawem, że zmieniła się ona w zwykły
potoczek. W końcu zupełnie nawet zginęła w wielkim zielonym mokradle porośniętym gąbczastym
mchem, w którym grzęzliśmy po kolana. Chmary moskitów i innych owadów były prawdziwą plagą
tego miejsca. Ucieszyliśmy się więc, kiedy stanęliśmy .na twardszym gruncie. Zatoczywszy półkole
między drzewami zdołaliśmy obejść to obrzydliwe mokradło, które huczało z oddali brzękiem owadów
niby jakieś organy.
Drugiego dnia tej pieszej wędrówki krajobraz zaczął się zmieniać. Stale szliśmy w górę, a w miarę
posuwania się naprzód las rzedniał i tracił na tropikalnym bogactwie. Olbrzymie drzewa z aluwialnej
równiny Amazonki ustąpiły miejsca kępom palm daktylowych, palm kokosowych i gęstwinie poszycia.
W wilgotniejszych wgłębieniach palmy Mauritia zniżały przed nami swe piękne liście rosnące wprost z
pnia. Kierowaliśmy się wyłącznie kompasem i parę razy Challenger posprzeczał się z dwoma
Indianami co do kierunku naszej drogi, gdy my, według własnych słów oburzonego profesora,
woleliśmy zaufać złudnemu instynktowi półdzikich ludzi, a nie wspaniałemu tworowi najnowszej
europejskiej cywilizacji". Trzeci dzień dowiódł jednak naszej racji. Challenger przyznał, że poznaje
ślady poprzedniej wyprawy, a w jednym miejscu natknęliśmy się nawet na okopcone kamienie ślad
dawnego obozowiska.
Droga szła wciąż w górę i aż przez dwa dni maszerowaliśmy usianym głazami zboczem. Roślinność
znów się zmieniła. Z drzew pozostała tylko słoniorośl z przepysznymi wprost storczykami.
Rozpoznałem między nimi rzadki gatunek Nułtonia Vexillaiia, słynne jasnoróżowe i szkarłatne kwiaty
Cattleya i Odontoglossum. Gdzieniegdzie napotykaliśmy kamieniste, zarośnięte po brzegach paprocią
strumyki, które z bulgotem rwały w dół płytkich wąwozów. Tu przy jakimś skalistym rozlewisku co
wieczór rozbijaliśmy obóz i łapaliśmy na kolację małe, smakowite ryby o błękitnych grzbietach, z
wielkości i budowy podobne do angielskich pstrągów.
Dziewiątego dnia tej naszej wędrówki, zrobiwszy według moich przybliżonych obliczeń ze sto
dwadzieścia mil, poczęliśmy wydostawać się z lasu. Zresztą był już on. coraz niższy i stopniowo
przeszedł w krzewy. Y/chodziliśmy teraz w potężne bambusowe zarośla, tak gęste, że torowaliśmy
sobie drogę wielkimi nożami i indiańskimi siekierami przypominającymi krótkie halabardy. Cały długi
dzień, od siódmej rano do ósmej wieczór, z dwiema zaledwie godzinnymi przerwami, brnęliśmy przez
tę przeszkodę. Trudno sobie wyobrazić równie monotonną i dłużącą się drogę! Nawet w najbardziej
otwartych miejscach nie sięgałem wzrokiem dalej niż na dwanaście jardów, ale z reguły widziałem
tylko plecy idącego przede mną lorda Johna i żółte ściany obok. Z góry paliły nas ostre promienie
słońca, a o piętnaście stóp nad naszymi głowami na tle błękitnego nieba kołysały się wierzchołki
potężnych bambusów. Nie wiem, jakie zwierzęta mieszkają w tej gęstwinie, ale wielokrotnie tuż obok
coś wielkiego i ciężkiego dawało w nią nura. Z zasłyszanych dzwięków lord John wnioskował, że musi
to być jakiś gatunek dzikiego bydła. Przed samym zmrokiem przerąbaliśmy się przez ten pas
bambusów i znużeni i wyczerpana trudami, od razu rozbiliśmy obóz.
Ale nazajutrz o świcie, zerwawszy się na nogi, zobaczyliśmy znów inny krajobraz. Za sobą mieliśmy
mur bambusów, tak wyrazny, jakby znaczył bieg rzeki. Przed nami leżała otwarta, leciutko wznosząca
się równina upstrzona kępami wysokich paproci. Falowała przed nami, a gdzieś na horyzoncie
zamykało ją długie górskie pasmo przypominające grzbiet wieloryba. Do tych gór doszliśmy koło
południa tylko po to, by ujrzeć za nimi płytką dolinę znów łagodnie uciekającą w górę aż do niskiego,
zaokrąglonego horyzontu. Tu właśnie przy przekraczaniu pierwszych wzgórz zaszedł pewien
wypadek, może doniosły, a może błahy.
Profesor Challenger, który wraz z dwoma miejscowymi Indianami szedł w awangardzie, stanął
nagłe i wzburzony wskazał na coś po prawej stronie. Idąc wzrokiem za jego ręką, ujrzeliśmy o jakąś
milę od nas coś na kształt potężnego, szarego ptaka, wolnymi zamachami skrzydeł wzbijającego się w
górę i niskim, płynnym i prostym lotem ginącego w olbrzymich paprociach.
Widział pan! w podnieceniu wołał Challenger do profesora Summerlee. Widział pan?
Summerlee wpatrywał się w miejsce, gdzie skrył się ów stwór.
I uważa pan, że co to było? zapytał.
Jestem przekonany, że pterodaktyl. Summerlee roześmiał się pogardliwie.
Pterobzdura powiedział. To był bocian nic innego.
- 33 -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]