[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pan na zewnÄ…trz, obok swoich braci.
- Nie wiem. Powiedz jej cokolwiek. Powiedz jej, że wrzucono moje ciało do Arno.
Proszę. Naprawdę nie dbam o to, co jej wmówisz, tylko wyprowadz ją z tego miasta. Jak
najszybciej.
Uparłam się.
- Nie. Nie będę dla pana kłamać. Ale powiem jej, że obiecał mi pan, że spróbuje pozostać
po jej wyjezdzie przy życiu. I musi mi pan przyrzec, że tak właśnie będzie. Musi pan
zrozumieć, signor Andrea, że jest pan jej jedyną rodziną na całym świecie.
- %7łyje jeszcze nasza matka i siostry - zauważył.
- Czy naprawdę muszę to powiedzieć na głos? - zgrzytnęłam spomiędzy zaciśniętych
zębów. - Dla Flory liczy się tylko pan. Tylko pan, signor Andrea.
Ujrzałam wzbierające w oczach brata łzy.
- A myślałem... - zaczął, ale umilkł i pokręcił głową. - To, o co mnie prosisz, nie jest
łatwe. %7łeby przeżyć to, co się tu dzieje, powtarzam sobie wciąż, że jestem z kamienia.
Kamienie nie czujÄ….
Teraz to ja pokręciłam głową.
- Nie z kamienia - poprawiłam. - Ze złota. Złoto można topić i łamać, a nawet
torturować... - zmusiłam się, by wypowiedzieć to ostatnie słowo, bo wiedziałam, że przez to
dodaję bratu mocy - ... ale wciąż pozostaje cenne i drogie jak przedtem.
Dobiegające z drugiego końca korytarza jęki więzniów przybrały na sile. Wracał po mnie
strażnik.
Andrea spojrzał przelotnie w tamtą stronę. Wysunął przez kraty zdrową rękę i uścisnął
moje palce.
- Bene, umowa stoi - rzucił pospiesznie. - Pamiętaj, dbaj o nią i zabierz ją stąd. Wenecja,
Rzym, Neapol... Może Mediolan. Frederico Barbarossa nie pała do Medyceuszy gorącą
miłością.
- Trzymam pana za słowo - powiedziałam. - Zostanie pan przy życiu.
- A ja ciebie - odpowiedział. - Rzuć tym wreszcie - dodał i cofnął się, ponownie kuląc się
w kÄ…cie celi.
Zupełnie zapomniałam o kapuście.
- Rzucaj! - powtórzył, tym razem bardziej zdecydowanie.
Zrobiłam, co kazał.
- I obyś spłonął w piekle - splunęłam. Kapusta uderzyła w ścianę za nim i jej kawałki
opadły na jego przerzedzone włosy. Nie powiedział nic. Nie strącił z siebie resztek
przegniłego warzywa. Powrócił już do swego bezkształtnego stanu, do stanu płynnego złota.
Odwróciłam się i udałam, że nie widziałam nadchodzącego strażnika.
- Ty! - odezwał się signor Bakłażan, kiwając na mnie ręką i uśmiechając się w sposób,
który bardzo mi się nie spodobał. - Komendant chce z tobą pomówić.
Rozdział 21
Wprowadzono mnie do niewielkiego pomieszczenia, na czwartym piętrze więzienia, od
strony Arno. Wepchnął mnie do środka mój przyjaciel strażnik.
- To ten chłopak, o którego pan prosił, signor Valentini - powiedział i zamknął za sobą
drzwi. Ledwie szczęknął zamek, krzyki więzniów stały się przytłumione, niewyrazne. Signor
Valentini? Ten potwór, który prześladuje dzieci za to, że nie jedzą swojej kaszki?
Przy biurku stał mężczyzna w bogatej, brokatowej bluzie. Na blacie bielało marmurowe
popiersie Dantego. Poznałam w nim jeden z przedmiotów zrabowanych z naszej dawnej
galerii Madonn.
Signor Valentini stał do mnie plecami i wyglądał przez okno, zapatrzony we wzgórza na
drugim brzegu rzeki. Miał stąd cudowny widok. Przez chwilę wydawało się, że znalazłam się
w rozsądnym biurze, u rozsądnego urzędnika, pracującego w łagodnym mieście,
zamieszkałym przez kierujących się rozumem ludzi.
- Wiesz, ja nigdy nie zapominam twarzy - odezwał się, wciąż stojąc tyłem do mnie.
Każde słowo tego zdania wydało mi się ciosem, który odrąbywał kawałek mojego męstwa, aż
całe runęło w drzazgach u moich stóp. %7łeby powstrzymać dreszcze trwogi, mocno zacisnęłam
pięści.
Odwrócił się wreszcie. I o Madonno! Ja znałam tego człowieka. Nie miał już na sobie
prostej bluzy gwardzisty Medyceuszy, ale to był ten sam mężczyzna, którego widziałam w
naszym palazzo - ten, który odczytywał obwieszczenie, ten, który ściął głowę kapitanowi
Umberto i rozkazał rozerwać końmi i poćwiartować mojego ojca. To on na nas polował, to on
nas torturował i zabijał. Patrzyłam w oczy swojego wroga.
- Jesteś uczniem u złotnika - powiedział. - Widuję cię z okna, jak pracujesz zgięty nad
swoim warsztatem. Powiedz mi, co sprawiło, że chciałeś zobaczyć ostatniego żywego
Pazziego?
- Ciekawość - wymruczałam, zmuszając głos, by brzmiał najgrubiej, jak tylko potrafiłam.
Byłam zaskoczona sama sobą. Wciąż byłam w stanie dobyć z siebie choć słowo.
- Ach, tak? - powiedział i wyciągnął zza pleców złoty pierścień, którym przekupiłam
strażnika przy bramie. - To dość hojna łapówka, jak na kogoś, kto jedynie pragnie zaspokoić
zwykłą ciekawość. Równie dobrze wystarczyłby kawałek wołowiny.
Tak musiało się to zaczynać ze wszystkimi" - przebiegło mi przez głowę.
Przyprowadzano ich tu i wysłuchiwali podstępnych pytań, zadawanych przez tego szczupłego
mężczyznę o świdrującym, przeszywającym na wylot, spojrzeniu.
Widząc siłę i inteligencję tego wzroku, postanowiłam, że najlepszym kłamstwem będzie
to, w którym domieszka prawdy była jak największa.
- Znam signora Andreę. Pracowałem kiedyś w palazzo Pazzich. Byłem tam gwardzistą.
- Ach... - mruknął komendant, smakując moje oświadczenie, jakby było łykiem
delikatnego wina. - Sympatyk Pazzich. Powinienem był się domyślić.
- Niezupełnie - odparłam. - Większości z nich nie darzyłem specjalną estymą. Signor
Jacopo był chciwym, przebiegłym człowiekiem, a jego synowie poszli w jego ślady. Ale w
porównaniu z signorą Maddeleną ci kretyni byli i tak wprost chodzącymi wzorami cnót oraz
skromności.
Komendant machnął lekceważąco ręką.
- Puste słowa z ust młodzika, który próbuje ratować swoją skórę - oznajmił. - Słyszałem
to już tysiące razy.
- Ale - ciągnęłam niezrażona - signor Andrea jest ulepiony z innej gliny niż cała reszta.
Studiował w Pizie. Nad sprawy złota przedkładał rozwój nauki. To uczciwy człowiek, proszę
pana.
Komendant obszedł swe biurko dokoła i pogładził się po brodzie. Ani razu nie spojrzał mi
w oczy.
- Proszę posłuchać. On potrzebuje pomocy. W ranę na jego ramieniu wdała się choroba.
Trzeba się tym zająć. Inaczej on umrze.
Ostatnie zdanie musiałam wypowiedzieć bardzo szybko. Zanim straciłam resztki
opanowania.
- Basta - uciął komendant. - Nie interesuje mnie sprawiedliwość. Mnie interesuje wina.
Teraz chcę się dowiedzieć czegoś innego: czy twój obecny pan wie, że przekupujesz
miejskich gwardzistów jego złotem?
Zmusiłam się, by oddychać. Miał mnie w garści. Wiedział to on i wiedziałam to ja.
- Nie, signore. On nic nie wie.
- Ale ja pytam o złoto. Czy należało do ciebie? Obdarował cię nim może?
- Nie, signore.
- Czyli ukradłeś?
- Si, signore. Zbierałem niewielkie okrawki, które przy pracy spadały na podłogę. Małe
odpryski po grawerunku. Nikt nie zauważył ich braku.
- Zauważył czy nie, liczy się fakt, że zabrałeś je bez pozwolenia. Wiesz, kim wobec tego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]