[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kim ludom! My im tê prawdê damy!
My! zaSmia³ siê Lenin. Rosyjska prawda?
A jaka¿ inna? zdziwi³ siê wieSniak. Powiedz, kto inny mo¿e to uczyniæ?! inne naro-
dy ¿yj¹ w dostatku i pysze, mySl¹, ¿e s¹ równe anio³om potê¿nym. Nie! Z naszych borów
ciemnych, z naszych stepów, gdzie doko³a niebo ³¹czy siê z ziemi¹, z naszych chat kurnych,
s³om¹ krytych, z naszych wiêzi, gdzie dzwoni¹ ³añcuchami niewinni, ciemni ludzie stam-
t¹d ona przyjdzie, jasna i potê¿na Prawda! Tylko my ludzie od sochy, m³ota i kajdan mamy
zuchwa³oSæ tworzenia. Mamy miejsca poddostatkiem, siê niespo¿yty zasób, u siebie nie znaj-
dujemy nic do roboty, jesteSmy robotnikami Swiata. Tylko krzykn¹æ, a zbudujemy pa³ac, czy
Swi¹tyniê, jakich nikt nie ogl¹da³ dot¹d!
Umilkn¹³ i patrza³ nieruchomym wzrokiem na Lenina.
W³odzimierz ju¿ zupe³nie powa¿nie spyta³:
Jak¿e budowaæ i tworzyæ bêd¹ ludzie ciemni od sochy i kurnej chaty? Nie potrafi¹ prze-
cie¿?
Nie obawiaj siê, cz³owieku mi³y! Chodz¹ po ziemi naszej ubodzy, ciemni, chodz¹ te¿
Swiêci i m¹droSci pe³ni... Ci naucz¹ nas, nie bój siê! Bóg nie ino dla robaków nêdznych,
lecz i dla or³Ã³w o skrzyd³ach szerokich, mocarnych... Dla wszystkich Swieci jedno s³oñce
Prawda Bo¿a!
Nie widzê nawet Switania tego s³oñca mrukn¹³ Lenin.
Ty nie widzisz, mi³y, ale inni widz¹ ju¿ i tu, i tam... Ujrza³em j¹ przed sob¹ w tym ostat-
nim dniu ¿ycia... i radujê siê, ¿e dano mi ujrzeæ j¹ promienn¹, jak zorza! Wielkie to szczê-
Scie?!
Ch³op zamySli³ siê i milcza³.
124
Lenin przygl¹da³ mu siê bacznie. Powoli uSwiadamia³ sobie obraz duszy rosyjskiej mak-
symalizm d¹¿eñ albo wszystko, albo nic; mistyczn¹ wiarê w mo¿liwoSæ za³o¿enia na ziemi
Niebiañskiego Jeruzalem ; tajemnicze przeSwiadczenie o pos³annictwie narodu i wieczn¹
têsknotê i poczuwanie siê do odpowiedzialnoSci i mêczeñstwa za szczêScie ca³ej ludzkoSci
od kresu do kresu ziemi, bez samolubstwa, bez mi³oSci dla swojej ojczyzny, sk³adanej, jak
jagniê ofiarne, na o³tarzu Boskiej Prawdy dla dobra wszystkich, wszystkich, jak Swiat szero-
ki, a, mo¿e, dalej, a¿ po granicê najdalszych, ledwie dostrzegalnych na niebie gwiazd i mg³a-
wic Swietlnych.
Ch³op nie tkn¹³ przyniesionego posi³ku.
Klêcza³, zwróciwszy twarz ku wschodowi, ¿egna³ siê zamaszyScie i bi³ pok³ony, uderzaj¹c
czo³em w deski pryczy.
Po pó³nocy obudzono wiêxniów. Dozorca i ¿o³nierz z bagnetem wyprowadzili ch³opa.
Odszed³ w milczeniu, skupiony, pogodny.
Lenin d³ugo nads³uchiwa³, lecz towarzysz nie powróci³.
Zrana dowiedzia³ siê, ¿e wyrok zosta³ wykonany.
W³odzimierz zacisn¹³ zêby, a¿ skrzypnê³y, i wyrzêzi³ g³ucho:
Mówi³eS: nie s¹dxcie ! Tymczasem ciebie os¹dzono i stracono? O, ja bêdê s¹dzi³ bez
litoSci, bez ¿alu... kara³ ca³¹ potêg¹ nienawiSci i bólu mego!
Nowy dzieñ przyniós³ Smieræ ciemnemu prostakowi, wierz¹cemu w powstanie grodu
Swiêtego , gdzie ludzie ludzi s¹dziæ nie bêd¹, i wolnoSæ dla cz³owieka o umySle zuchwa-
³ym, pysznym, w którym zapad³ ju¿ wyrok bez mi³osierdzia i p³onê³a ¿¹dza kary, rêk¹ mSciw¹
wymierzonej.
125
ROZDZIA£ XV.
Przysz³o lato 1915 roku.
Z ma³ego domku, z wisz¹cym nad drzwiami szyldem ubogiej restauracyjki Puits de Ja-
cob wyszed³ ma³y, krêpy cz³owiek, o ¿Ã³³tej twarzy i ciemnych oczach skoSnych.
Popatrzy³ na lazurowe niebo i szed³ w stronê Belvoir-Parku, uSmiechaj¹c siê do niebie-
skiej, tryskaj¹cej blaskiem oSlepiaj¹cym tafli jeziora Zurychskiego.
Na wybrze¿u stan¹³ i ogl¹da³ przechodz¹c¹ publicznoSæ, ogarniaj¹c z³ym, ponurym wzro-
kiem wystrojone kobiety, mê¿czyzn w bia³ych spodniach i koszulach sportowych, czeredê
weso³ych, szczêSliwych dzieci.
£uki brwi mongolskich marszczy³y siê, zaciête wargi drga³y chwilami, coS szepc¹c bez dxwiêku.
Nagle uSmiechn¹³ siê radoSnie i przyjaxnie.
Wysoki, atletyczny cz³owiek w jasnem ubraniu i miêkkim kapeluszu szed³ sprê¿ystym kro-
kiem, zlekka ko³ysz¹c siê na mocnych biodrach.
Hallo, Mr. Lenin! krzykn¹³ zdaleka i na ogolonej, spalonej s³oñcem i wiatrem twarzy
wykwitn¹³ ³agodny, prawie dziecinny uSmiech.
Patrz¹c stalowemi oczami, w których migota³y iskierki weso³oSci i lekkiej ironji, zamaszy-
Scie potrz¹sn¹³ rêk¹ Lenin i poklepa³ go po ramieniu.
No, có¿, jedziemy? spyta³, nabijaj¹c fajkê.
A jak¿e! odpowiedzia³ W³odzimierz. DziS mam wyj¹tkowo wolny dzieñ. Chcê go
spêdziæ z po¿ytkiem i przyjemnoSci¹ Mr... King.
Pan zawsze musi siê potkn¹æ na mojem nazwisku! zaSmia³ siê Amerykanin.
Muszê wyznaæ, ¿e przez moje gard³o nie przechodzi ono z ³atwoSci¹! zgodzi³ siê Le-
nin. Te¿ jakieS z³e duchy podszepnê³y przodkom pana takie okropne nazwisko! King? Król!!
PomySleæ tylko!
Amerykanin parskn¹³ Smiechem.
Nie wiedzieli staruszkowie, ¿e ich marnotrawny potomek bêdzie mia³ tak bardzo rady-
kalnego znajomego zawo³a³, pykaj¹c gêstemi k³êbami dymu. Pojedziemy dziS na Uto-
kulm. Straszna spiekota, z pewnoSci¹, nie spotkamy tam nikogo. Obawiam siê tylko, ¿e panu,
Mr. Lenin, bêdzie gor¹co w tem ciemnem ubraniu?
Bynajmniej! odpowiedzia³ weso³ym g³osem W³odzimierz. Poniewa¿ posiadam tylko
jeden garnitur, wiêc, wk³adaj¹c go dziS, zapowiedzia³em mu, ¿eby by³ przewiewny i lekki,
jak chiton grecki!
King znowu otoczy³ siê dymem i Smia³ siê g³oSno.
Zêbat¹ kolejk¹ elektryczn¹ podnieSli siê na sam szczyt. Z ¿elaznej werandy hotelu rzucili
wzrok na le¿¹cy przed nimi krajobraz.
126
Bia³o-¿Ã³³ta plama Zurychu, niby krêci kopiec na brzegu niebieskiego jeziora, zielona doli-
na Limmatu, ³añcuchy gór skrz¹cych siê Sniegiem; mg³y z³ociste i fioletowe; majacz¹ce w od-
dali, spowite chmurami, bia³e, mêtne turbany olbrzymów górskich, lazurowe niebo i srebrne
lSni¹ce ob³oki na niem wszystko to wch³ania³y zachwycone dusze.
Milczeli, zapatrzeni w nieogarnion¹ okiem, wspania³¹, wielobarwn¹ paletê wielkiego mi-
strza natury.
Mr. King westchn¹³ i rzek³ cicho:
My nie mamy takich krajobrazów w Stanach Zjednoczonych! prawie wszêdzie koleje tn¹
ziemiê, horyzont zas³aniaj¹ dymy fabryk, kopalni, stacyj elektrycznych. Muszê co piêæ lat
przyje¿d¿aæ tu, aby odpocz¹æ od wSciek³oSci ¿ycia amerykañskiego. Przywo¿ê tu swoich sy-
nów, niech ucz¹ siê kochaæ naturê i rozmieæ, ¿e jej odwieczna praca i energja wspanialsza
jest i potê¿niejsza od wysi³ków ludzkich!
Lenin uSmiecha³ siê zagadkowo.
Gdy Amerykanin umilk³, rzek³ drwi¹cym g³osem:
A ja, patrz¹c na tê panoramê, tak¹ ³agodn¹, spokojn¹, szczêSliw¹, widzê w oddali, ot tam!
na wschodzie puste, nagie p³aszczyzny Rosji, góry przez nikogo nie zamieszka³e, krête dro-
gi bagniste, wydeptane przez miljony dzwoni¹cych kajdanami ludzi! Krocz¹ w tej chwili z ni-
sko opuszczonemi g³owami, przygarbieni, do ziemi przybici pod siek¹cym ich batem cara,
a d¹¿¹ wszyscy do wiêzienia, cerkwi lub mogi³y. Gdybym mia³ synów, przywióz³bym ich tu,
a oni krzyknêliby z nienawiSci¹: SprawiedliwoSci! Zemsty! Nowego ¿ycia!
Amerykanin pomySla³ chwilê i powiedzia³ cichym, powa¿nym g³osem:
MySla³em wczoraj ca³y wieczór o pogl¹dach i ideach pana. Zastanowi³y mnie... Przysze-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]