[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wydawało jej się, że dookoła jest strasznie dużo
ludzi. Rozmawiali przyciszonymi głosami, stojąc w
grupach. Mówili oczywiście o krabach. Byli
zaniepokojeni, zli i przestraszeni, bo nie mieli teraz
możliwości powrotu do domu, a kemping w każdej
chwili może zostać zaatakowany tak samo jak
Wyspa Muszli.
Irey spieszyła się bardzo, dopóki nie ujrzała
61
obok głównej bramy wejściowej drewnianego
budynku, na którego ścianie widniał napis: Ochrona.
Na zewnątrz było tłoczno, a przez częściowo otwarte
drzwi zobaczyła mężczyzn w zielonych mundurach,
którzy odpowiadali na pytania zainteresowanych.
Teraz biuro Ochrony stało się najbardziej
obleganym miejscem na kempingu.
Irey Wali stanęła niezdecydowanie. Chciała
zawrócić, lecz sumienie nakazało jej się zatrzymać.
Nie mogłaby żyć ze świadomością, że nie
poinformowała nikogo o zniknięciu Keitha Bax-tera.
Stanęła na końcu kolejki.
- Gdzie mama? - Louise weszła do sypialni z
zakłopotaniem malującym się na małej twarzyczce.
- Nie wiem. - Rodney już się ubrał, szorty miał
założone odwrotnie: tyłem do przodu, ale to nie
miało znaczenia. Teraz zmagał się ze sznurówkami,
których wiązania nie opanował jeszcze zbyt dobrze,
a że nie chciał przyznać się do tego przed swą
młodszą siostrą, wepchnął końce sznurowadeł w
buty. - Może wyszła po gazetę.
- Jak długo jej nie będzie?
- Nie wiem, ale nie musimy tutaj czekać. Możemy
pójść na plażę.
- Nie chcę iść na plażę - wargi Louise ściągnęły się. -
ChcÄ™ do mamy.
62
- Mogła pójść nad morze. Chodz, sprawdzimy.
Możemy wrócić, jeśli jej tam nie będzie.
- Dobra. - Louise, bosa i odziana tylko w majteczki,
niechętnie podążyła za bratem. Słońce świeciło
jasno; zapowiadał się jeszcze jeden gorący dzień.
Dzień, który można będzie spędzić na plaży, budując
zamki i chlapiÄ…c siÄ™ w wodzie.
Plaża znajdowała się niecałe dwieście jardów od
ostatniej linii domków. Można tam było dojechać
miniaturową kolejką parową, która wyruszała z
parku zabaw. Jednak teraz jeszcze nie kursowała.
Rodney szedł przodem, Louise biegła, usiłując
dotrzymać mu kroku.
Nagle Rodney zatrzymał się zaskoczony. Tam, gdzie
wczoraj znajdował się trzystopowy falochron,
łagodnym stokiem opadający ku wybrzeżu, teraz
stała sześciostopowa ściana worków wypełnionych
piaskiem - brzydka i grozna.
- Kto to zbudował? - rzucił w przestrzeń. Nieco
zakłopotany ruszył do przodu i zauważył, że z jednej
strony worki ułożono jak stopnie,
tak że łatwo było wspiąć się po nich.
- Możemy tam wejść - krzyknął do swojej siostry
zaczynając wspinaczkę. Ale Louise trzymała się z
tyłu. Była pewna, że mama nie uczyniłaby tego, co
Rodney. Dorośli nie robią takich rzeczy.
- Możesz stąd zobaczyć morze - Rodney dotarł na
szczyt i stanÄ…Å‚ niczym rozbitek wypa-
63
trujący żagla osłoniętymi dłonią oczami. - A ty...
- A ty, synu, złaz mi stamtąd i to szybko - nakazał
gruby głos dochodzący z plaży po drugiej stronie
ściany worków.
Rodney drgnął i spojrzał w dół, gdzie brodaty
mężczyzna ubrany w czerwoną koszulkę i drelichy
ładował piach do worka.
- Czy pan buduje zamki? - Chłopiec pochylił się w
dół z uśmiechem. Dorośli z reguły nie budują
zamków z piasku, więc ten mężczyzna musiał być
kimś, kto - jak mawiał tata - był nie tak dorosły, jak
być powinien.
- Słuchaj chłopcze - mężczyzna podniósł głos. -
Kazałem ci stamtąd zejść. Rób natychmiast to, co ci
powiedziałem. Idz bawić się w jakieś inne miejsce.
Jasne? Spływaj!
- Dlaczego? - w głosie Rodneya zabrzmiała taka
sama zuchwałość i przekora, jaką uczniowie okazują
w szkole wobec nauczycieli. Przecież ten mężczyzna
nie mógł go tu dosięgnąć.
- Bo złapią cię kraby. Kraby tak duże jak konie,
stwory, które zjadają chłopców takich jak ty.
Rodney zaczął się śmiać. Wcale nie bał się tego
mężczyzny. - Nie, nie zejdę. Spróbuj mnie złapać -
zaczął skakać po wierzchołku. Za sobą słyszał
płaczącą Louise. Naprawdę była głupim dzieciakiem.
- Zleję ci tyłek! - mężczyzna rzucił swoją
64
pracę i zaczął biec równolegle do Rodneya, chcąc go
przepędzić. Brodata twarz była czerwona z
wściekłości. Mężczyzna miotał pod nosem
przekleństwa, oddychając przy tym ciężko.
Nagle Rodney, podekscytowany zabawą, skoczył.
Aacha piasku, na której wylądował, złagodziła
upadek. Padł jak długi, lecz natychmiast zerwał się,
by uciekać przed swym prześladowcą, który był
coraz bliżej. Mężczyzna oddychał ciężko jak otyły
byk, próbujący stratować zwinniej-szego
przeciwnika.
- Chodz tu, ty mały skunksie!
Rodney Wali skręcił w bok, chcąc dostać się z
powrotem na falochron. Wbiegł na skały, gdzie z
łatwością mógł umknąć robotnikowi, który biegł tuż
za nim. Rozentuzjazmowany i rozzuchwalony
odwrócił się, robiąc ręką ordynarny gest, którego
nauczył się w szkole od chłopców Ri-chardów.
Zawsze ich po cichu naśladował, lecz nigdy nie
zdradził się z tym przed rodzicami.
Dotarł już niemal do ściany, lecz nagle goniący go
mężczyzna niespodziewanie przyspieszył i wyciągnął
ku chłopcu spracowane ręce. Twarde, zrogowaciałe
palce zacisnęły się na barkach Rodneya i odwróciły
go.
- Teraz zamierzam zlać ci tyłek, tak że będziesz
wrzeszczał jak najęty. Stłukę też twojego ojca, jeśli
przyjdzie z pretensjami.
Klik-klik.
t - Zew krabów 65
Usłyszeli odgłos, jakby ktoś repetował broń:
przerażający dzwięk, po którym następuje śmierć.
Robotnik odwrócił się i zamarł, gdy dostrzegł, skąd
pochodzi dzwięk. Mniej niż dziesięć jardów od niego
stał olbrzymi krab piaskowego koloru. Miał
przynajmniej cztery stopy wysokości, a jego
poruszające się szczypce podobne były do stalowych
nożyc. Ale naj straszliwiej wyglądał pysk - z niemal
ludzkim wyrazem wrogości. Maleńkie czerwone
oczka widziały i... rozumiały. Nie można się było
pomylić co do ich wyrazu - pragnęły krwi!
- Chryste! - mężczyzna zbladł i poczuł jak miękną
pod nim kolana. Jego sparaliżowany mózg nie
próbował nawet walczyć z wszechogarniającym
odrętwieniem. Ucieczka lub walka zdawały się być
daremne. Można było tylko modlić się, by koniec
nadszedł szybko. W przerażonym mózgu mężczyzny
zaświtała tylko jedna myśl: raporty mówiły prawdę
o małym garnizonie na Wyspie Muszli, który został
okrutnie zmasakrowany przez skorupiaki.
Klikety-klik. Kołysząc się niezgrabnie monstrum
pełzło wolno i ociężale, ale pomimo tej ogromnej
powolności wiadomo było, że nie ma dla niego
ratunku. Rodney wciąż uwięziony w uścisku
mężczyzny, wrzasnął.
Krzyk sprawił, iż mężczyzna na moment ocknął się.
To wystarczyło. Wiedział, że może i mu-
66
si ocalić dziecko. Jego mięśnie napięły się i długie, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sulimczyk.pev.pl