[ Pobierz całość w formacie PDF ]

myślą. Podczas gdy Rod i Mukoki zajmowali się nakrywaniem stołu lub dorzucaniem paliwa do
pieca, Wabi chodził po chacie, to znów przystawał z rękoma w kieszeniach, głęboko zadumany.
Wreszcie otrząsnął się z zamyślenia, wyjął z kieszeni mosiężną gilzę od naboju i podał ją
Mukiemu.
— Spójrz! — rzekł. — Nie chcę was niepotrzebnie straszyć, ale znalazłem to dzisiaj.
Mukoki porwał gilzę tak chciwie, jak gdyby to była nowa bryła złota. Widniał na niej
wyraźnie wybity numer. Przeczytał głośno:
— 35 Rem. — Co to jest?
— Gilza z karabinu Roda!
Rod i Mukoki oszołomieni patrzyli w twarz młodego Indianina.
— Trzydziesty piąty kaliber Remingtona — mówił Wabi. — Automatyczny karabin. W
tych stronach znajdują się jedynie trzy sztuki podobnej broni. Jeden karabin mój, drugi Mukiego,
a trzeci należał do Roda, zanim go skradli Woongowie!
Wędzonka na patelni zaczęła skwierczeć i Mukoki szybko podał ją na stół. Wszyscy trzej
bez słowa siedli do posiłku:
— To znaczy, że Woongowie tropią nas — zauważył Rod.
— Zastanawiałem się nad tym całe popołudnie — odparł Wabi. — Bez wątpienia są lub
byli niedawno po tej stronie gór. Ale nie sądzę, by znali miejsce naszego pobytu. Znalazłem tę
gilzę o pięć mil od chaty. Trop ludzki, na którym leżała, miał co najmniej dwa dni. Trzej Indianie
w rakietach śnieżnych szli tamtędy na północ. Podążyłem ich śladem i przekonałem się, że
przyszli również z północy. Byli pewnie na myśliwskiej wyprawie i zatoczywszy łuk wracali
znów do swego obozu. Wątpię, żeby się zapędzili aż do nas. Ale na wszelki wypadek trzeba się
strzec.
Słysząc końcowe zdania Wabigoona, Muki uspokoił się nieco. I on również sądził, że
Woongowie w swych myśliwskich wyprawach nie zapuszczą się zbyt daleko. Jednakże
sąsiedztwo to nie należało do bezpiecznych i myśliwi zawczasu obmyślali plan działania.
Zamiast czekać ewentualnej napaści i bronić się potem, w niewygodnej być może pozycji, będą
się wciąż mieli na baczności i jeżeli zauważą w pobliżu chaty nowe ślady, pierwsi rozpoczną
kroki wojenne.
Słońce właśnie zapadało za dalekie, południowo-zachodnie wzgórze, gdy myśliwi
opuścili obóz. Wolf nie dostał już nic do jedzenia przez całą dobę i w miarę jak głód zaczynał go
szarpać, w ślepiach jego płonął coraz dzikszy ogień, a ruchy stawały się bardziej nerwowe.
Mukoki, pełen zadowolenia, zwrócił uwagę obu przyjaciół na te pomyślne objawy. Nim trzej
myśliwi dotarli do mokradeł, śród których Rod zastrzelił jelenia, wokoło snuł się już wczesny
zmierzch. Rod niósł teraz broń swoich towarzyszy, a dwaj Indianie powlekli jelenia aż do
wielkiej skały o płaskim szczycie. Biały chłopak dopiero teraz zaczął pojmować plan starego
Indianina.
Zwalono parę młodych sosen i z pomocą drągów oraz mocnych rzemieni wciągnięto
jelenia na szczyt skały. Gdy legł tam bezpiecznie, uwiązano do jego karku rzemień i w powietrzu
przerzucono go do kępy cedrów. Pomiędzy konarami dwu największych drzew ułożono na
poczekaniu dwie platformy, na których trzej łowcy mogli się wygodnie pomieścić. Nim zapadła
noc, pułapka była gotowa; brakowało jedynie pewnego szczegółu, którego wykonaniu Rod
przyglądał się z niesłabnącym zainteresowaniem.
Spod ubrania, gdzie ciepło ciała nie pozwalało jej skrzepnąć,. Mukoki wyjął flaszkę z
krwią. Obryzgał posoką skałę i jej podnóże. Resztę krwi kropla po kropli rozsnuł po śniegu,
znacząc w paru kierunkach niby wąskie ścieżki.
Do wschodu księżyca pozostawało jeszcze około trzech godzin, więc myśliwi zgromadzili
się teraz obok Wolfa. Oswojonego wilka uwiązano mniej więcej w połowie skalnego stoku. Pod
osłoną wielkiego głazu rozpalono mały ogieniek i myśliwi piekli sobie nad nim wędzone mięso,
skracając długie oczekiwanie gawędą na temat dzisiejszych przygód.
Dopiero o dziewiątej księżyc wychynął ponad szczytami drzew. Wędrował nad leśną
głuszą jak krwawa, czerwona kula, nie przyćmiony żadną chmurką ani mgłą. Gdy zaś jął się
wznosić wyżej, ruchem prawie dostrzegalnym dla ludzkich oczu, czerwień jego gasła, aż lśnił już
tylko jak srebrzystozłota latarnia. Blask jego osnuł całą ziemię. Teraz Mukoki wstał, krótko ujął
rzemień Wolfa i przemówiwszy szeptem do obu przyjaciół, kazał im iść za sobą; potem zaczął
zstępować w dół. Zatoczyli łuk wkoło skały i znaleźli się tuż obok niewielkiej sosny, położonej
mniej więcej o dwadzieścia metrów od zabitego jelenia. Mukoki zatrzymał się i mocno uwiązał
Wolfa do pnia drzewa. Zaledwie nieco odstąpił, a już wilk zaczął okazywać silne zaniepokojenie.
Kręcił się tu i ówdzie, o ile mu na to pozwalała długość rzemienia, wciągał głośno powietrze
łapiąc wiatr i skomląc obnażał kły. Raptem dostrzegł na śniegu krople krwi.
— Chodź! — szepnął Wabi ciągnąc Roda za rękaw. — Chodź, tylko cicho! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sulimczyk.pev.pl